Niech magiczna moc wigilijnego wieczoru przyniesie spokój i radość,
niech każda chwila świąt Bożego Narodzenia żyje własnym pięknem,
a Nowy Rok obdaruje Was pomyślnością i szczęściem.
W najwspanialsze święta Bożego Narodzenia
niech spełnią się wszystkie Wasze marzenia!
Wesołych Świąt życzy Zespół Historia Rabki.
Legenda o żłóbku.
Legenda... a może i nie legenda. Komóż jej rodowód potrzebny i kto się go doszukiwać będzie? Dlaczego wyobraźnia nie miałaby być siostrą rzeczywistości, bardziej zwodniczej, bardziej zdradzieckiej od najgłębiej wyśnionej ułudy?
Zrodzona z fantazji poety, czy tlejąca w podaniach ludu, wizja raz poczęta, raz zakuta w kształt widomy, ma prawo do życia, do wiary... Słowo, które stało się ciałem...
W odniesieniu do Świętych, tembardziej... Żywot każdego z nich utkany jest z tylu misternych nici, z tylu tajemnych dróg, że sam w sobie jest jakoby jednym wielkim cudem. Nie dodamy do niego nic, coby z konieczności nie było poniżej tej prawdy, która o nim stanowi. A im bardziej zasnuty jest mgłą wieków, im dalej od nas odbiegł, tem silniej bezpośredniość jego do nas przemawia, tem w plastyce jego mniej cieniów i załamań.
Stoi przed nami wiek XVII. Wiek wielkich mocarzy ducha, ale i wielkich zbrodni. Wiek wiary, przenoszącej pagórki, ale i świt tych błędnych ogników, które po przez manowce przeczenia, igraszek myśli, i brzęk pustych słów, prowadziły umysły ku trzęsawiskom zwątpienia. Zgasły pożogi wojujących o prawdę herezyj – wstawał powoli blady dzień niewiary.
I gdyby nie wiarogodne zeznania i autobjografje po dziś dzień przechowane, nie uwierzylibyśmy jak głęboko były w on czas zmącone najodporniejsze sumienia, do jakich dusz docierał trujący jad zwątpienia.
W ciszy ubogiego kościoła, najnędzniejszej dzielnicy ówczesnego Paryża, klęczał, od kilku godzin już, człowiek, lecz cień ponurej zadumy nie schodził z twardych rysów jego oblicza. Z barczystych ramion zwisało coś nakształt obszernej sutanny, która zwyczajem owych czasów, spływała szerokiemi fałdami, nisko ku ziemi. Choć w latach młody, nosił na sobie ślady ciężkiego sterania i przedwczesnej starości. Była to twarz pospolita, prostego syna ziemi, tej gaskońskiej ziemi, która oprócz piosenki i nie frasobliwej lekkoduszności wydała niejeden gest heroiczny i dużo ofiarnego zaparcia.
Choć nie uczony, znać było, iż człowiek ten dużo już widział i wiele rozumiał, a własną męką nie jedno doświadczenie okupił. Trzeźwość, pospolity realizm biły od niego, lecz snać daleko i na zawsze odleciało od niego wszelkie wesele ducha. Klęczał jak gdyby skrępowany, obcy. Co go przykuwało do tego miejsca niewiadomo? Modlił się jak ktoś, kto woła o pomoc, ale w jej nadejście wątpi. Rwał w sobie duszę, by odnaleść w niej ślady dawnej ufności i swobody ducha.
Od wczesnej młodości wiedział co znój i udręka, co głód i poniewierka zwykłej chłopskiej doli – ale wierzył.
Schwytany przez korsarzy, skuty w kajdany, sprzedany jako niewolnik za cenę wołu, skatowany i zelżony, zeszedł po stopniach niedoli, aż na samo dno ludzkiego pohańbienia – ale wierzył. Odzyskawszy wolność, w bezdomnej tułaczce, poznał w całej swej rozciągłości, bezlitosną twardość serc ludzi, których zowią dobrymi i całą uległość świata dla tych, którzy umieli zwyciężyć – ale wierzył.
Lecz dostawszy się na dwór książęcy, odziany w godność kapłańską, obdarzony zaufaniem możnych tej ziemi, na widok przepychu i krwawej nędzy, żarliwej pobożności i krzywdzących czynów, w zetknięciu się z lekkim sceptycyzmem, co wszystko uznaje, a w nic nie wierzy, z cienkim dowcipem, który wszystkiemu pobłaża – zachwiała się w nim dusza. Więc wszystko się da pogodzić i taki jest z góry narzucony porządek świata? Chłodny kompromis wciskał się szczelinami modnych poglądów do duszy i zaczynał rozkładać ten głaz granitowy, który dotąd tyle nawałnic wytrzymał. Wzbraniał się, ale ulegał, zaprzeczał a jednak posłuch dawał.
Aż pewnego dnia, wstrząśnięty do głębi widmem własnego potępienia, które go wśród uczty za bary chwyciło, uciekł, porzucając błyszczące komnaty i sute stoły, i oto schronił się do tej ubogiej świątyni , by pozostać w niej do rana, nie mając gdzie głowę schronić. Głodny był tego ogołocenia i tego wyzucia się z siebie.
Łukowy strop nawy głównej tonął od dawna w zmroku i dotkliwy chłód wiał od nagich ścian, przenikając skostniałe członki, a wewnętrzny ciężki ucisk zaczynał ustępować miejsca znużeniu i bezbolesnemu odrętwieniu. Pragnął tylko ciszy i zapomnienia.
Tymczasem, gdy głos dzwonu, zwołujący na wieczorny Anioł Pański umilkł, zaczęła się schodzić służba kościelna i przy jednym z bocznych ołtarzy, jęła ustawiać i ozdabiać betlejemską stajenkę, na zbliżającą się uroczystość Bożego Narodzenia. Ksiądz usunął się w najciemniejszy kąt i czekał.
Wkrótce stanęła niska strzecha, wyrosła gwiazda ośmioramienna, przyczołgał się wół i osioł, i ustawili się w krąg złotowłosi aniołowie – cała niewybredna scenerja tego cichego dramatu. Wieniec świeżych, pachnących jodeł i snop jarzących się świec wlewał trochę życia i ciepła w ten nieco konwencjonalny aparat.
Dolawszy oliwy do lampki, wiszącej przed Tabernakulum, słudzy odeszli, zatrzaskując bramę za sobą.
Przepadło. W głuszy nocnej trzeba było wytrzymać zakład ze sobą samym albo zginąć. Lęk znów porwał go za włosy. Dzieło Odkupienia, rozgrywające się tam opodal, pod osłoną anielskich skrzydeł, przywiodło mu na pamięć, iż jest ono może dla niego stracone, i biesiadne widmo po raz wtóry stanęło mu przed oczyma. Skulił się i zapadał w otchłań. Przygnieciony, jakby odłamem skały, dyszał, robił bokami, by nie utracić tchu; przypomniał sobie, że ongiś, będąc niewolnikiem w kajdanach, nigdy tak nisko nie zwisało mu czoło. Zatęsknił do swej dawnej doli galernika, wyrzekał się wszystkiego, wolności, czci, jeno błagał o jakiś znak widomy, o jakieś słowo z góry któreby mu pozwoliło ufać, iż nie jest odtrącony na wieki. Zawisł na tem błaganiu, reszta utonęła w próżni...
Wtem, za gajem choinek, dały się słyszeć szmery, zrazu ciche, potem coraz wyraźniejsze, jakby trzepotanie się ptaszków w gęstwinie. Po chwili, z poza drzewek wysunęła się drobna postać dziecka, które zrzuciwszy sandałki, zaczęło cicho posuwać się ku przodowi, okalając zielony ogrojec. Stanąwszy na wprost stajenki, gorejącej światłem, przystanęło chwilę, jakby coś w sobie ważąc; lecz zebrawszy odwagę, jęło zgrabnie i lekko przemycać się poprzez doniczki i świeczniki aż do stóp samego żłóbka. Tu, ściągnąwszy ze siebie starą kurteczkę, okryło nią Dzieciątko Jezus leżące nagie na garstce słomy; owinęło Mu nóżki, poprawiło koło szyji, a skończywszy, siadło w kuczki na progu stajenki, spoglądając radośnie na swoje dzieło.
Ksiądz spoglądał również. Tyle było prostoty w tej niemej scenie, tyle bezgłośnej melodji drgało dookoła tej dziecięcej ofiary, że oczy wzbraniały się wierzyć w to co widziały. Lecz w kontakcie z rzeczywistością żywą, ksiądz od razu odzyskał równowagę i zawsze trzeźwy w czynie, postanowił wyświetlić tajemnicę. Podszedłszy bliżej, zawołał na dziecko.
Ochłonąwszy ze strachu, chłopiec zerwał się na równe nogi i przebrnąwszy, sam nie wiedząc jak, przez kwietny kobierzec, stanął obok wysokiej, czarnej postaci. Był w nędznej koszulinie, w krótkich spodenkach, bosy.
– Oddałeś swoją kurteczkę Boskiemu Dzieciątku?
– Tak.... Siostra Ambrozja mówiła wczoraj, że Jezusik mały drży i płacze z zimna w swym ubogim żłóbku, więc postanowiłem go okryć.
– Jak się zowiesz mały?
– Piotruś...
– A gdzie Twoja mamusia?
– Siostra mówi, że w niebie.
– A Twój tatuś?
– Mówi, że też w niebie i że jest możnym Panem całego świata, a ten mały Jezusik, to mój braciszek.
– Więc umknąłeś z przytułku tak późnym wieczorem, sam ?...
– Tak...
– A cóż teraz będzie? Zamknęli nas w kościele.
Dziecku zbierało się na płacz. Ksiądz wziął je na ręce i usiadłszy w ławce, położył na kolana i otulił w fałdy swej sutanny. Po chwili chłopiec już spał.
Cisza znów zaległa świątynię. Na długi szereg godzin, czuwając stał się więźniem Boga i dziecka. Ale trwoga gdzieś pierzchła. Zmysł życia powrócił i opanował to, co było trochę niezwykłego w jego obecnem położeniu. Zasłuchany w miarowy oddech śpiącego, ksiądz zaczął rozmyślać, co począć dalej. Uśmiechnął się nawet na myśl o rozesłanych za nim po mieście gońcach przez rozgniewanego księcia. Powrócić tam... nigdy. Niewinna ufność dziecka pozwoliła mu zmierzyć całą małoduszność jego wiary i pychę umysłu, tam gdzie wystarczyło być podobnym do jednego z tych malutkich. Ale znaku jeszcze nie widział. Czuł, że stoi na rozstajnych drogach, a wszystkie ujścia były ciemne. Czy przyjdzie światło?...
Z wybiciem północy mimowoli skierował oczy w stronę żłóbka. Jakaś niezwykła, złocista zorza wypełniała całą stajenkę, rosła miarowo, ogarniając coraz szerszą przestrzeń, aż w końcu zalała swą poświatą całą świątynię po brzegi. Aniołowie przyklękli i wszystko zamarło dokoła. Wówczas Jezus, wyciągnąwszy rączkę z pod kurtki, wskazał paluszkiem na drzemiące dziecko i rzekł: „Ciepło mi, pamiętaj synu, by i im ciepło było”.
– Tak, Panie! – odrzekł sługa i schyliwszy nisko głowę, w uroczystem ślubowaniu oddał całe swe życie w służbę maluczkich. Stało się. Ugodzony wprost w serce, wraz z gorzkiemi łzami, wysączył się aż do ostatniej kropli jad, który mu zalewał duszę i odmienił się w nim człowiek.
W miarę jak rósł w sobie i wchłaniał światło Boże, zorza powoli gasła.
O świcie, w mroczny dzień grudniowy, z śpiącym dzieckiem na rękach, wyszedł z kościoła ten, który niebawem miał wkroczyć do dziejów, jako potężny reformator ducha swej epoki, budowniczy nowego porządku społecznego i po wszystkie czasy patron wielkiego dzieła miłosierdzia na ziemi – Święty Wincenty a Paulo.
IZA KONARSKA
„Czas” nr. 296 z 25.12.1927 roku
Rok Liturgiczny 2015/2016 został ogłoszony przez papieża Franciszka, rokiem Miłosierdzia Bożego. Tekst opracował i nadesłał Józef Szlaga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz