Dzięki uprzejmości Józefa Szewczyka - znanego już czytelnikom naszej strony z artykułu "Goralische Sport Verein" - publikujemy dzisiaj pierwszą część jego rabczańskich, młodzieńczych wspomnień z lat 1936-1947. Za przesłany tekst i fotografie serdecznie dziękujemy!
Jakoś w drugiej połowie lat 30-tych - mogło to być na przełomie 1936/37 roku - mój ojciec dostał lepiej płatną pracę w rabczańskim uzdrowisku, które wówczas rozwijało się dość dynamicznie. Przenosiny z Zakopanego do Rabki stały się więc koniecznością. Zbliżał się też mój wiek szkolny. Rodzice musieli znaleźć lokum do zamieszkania oraz pracę dla matki w Rabce. Skończyły się więc dla mnie najbardziej beztroskie lata pod niezwykle czułą opieką cioci z Małego Cichego, gdzie – z konieczności życiowej - Rodzice odwiedzali mnie tylko z soboty na niedzielę.
Maria, Karol i Józef Szewczykowie przed wejściem do Łazienek w Rabce-Zdróju, 1937 rok. Fot. ze zbiorów Józefa Szewczyka. |
Rabka, małe miasteczko na Podhalu, było wówczas zamieszkałe w przeważającej mierze przez miejscową ludność góralską z niewielką domieszką napływowej inteligencji oraz rzemieślników i kupców, tych ostatnich w sporej części pochodzenia żydowskiego. Całe Podhale, od Skalnego przez Pieniny, Gorce, Spisz i Orawę, to region o szczególnym nawarstwieniu mitów i legend przekazywanych z pokolenia na pokolenie, które ukształtowały swoistą góralocentryczną kulturę i obyczajowość na tym obszarze.
Rodzina Szewczyków przed góralską chatą w Rabce, 1937 rok. Na tej posesji stoi obecnie willa "Gorczańska". Fot. ze zbiorów Józefa Szewczyka. |
Jako 7-miolatek trafiłem do klasy I A w Rabce – Zdroju, liczącej ok. 30 dzieci, mniej więcej po połowie dziewcząt i chłopców. Wśród dziewczynek było 5 wyznania mojżeszowego, które przed lekcjami naszej religii opuszczały klasę i szły bawić się na boisko. Ksiądz katecheta, co prawda zachęcał je do pozostania na sali, ale one trwały przy swojej nauce wiary.
Budynek Szkoły Powszechnej w Rabce. Fot. ze zbiorów Antoniego Trybowskiego. |
Rozpocząłem naukę posługując się początkowo – zamiast zeszytów – tabliczką i rysikiem. Mój wnuk, wprawdzie w 60 lat później, poszedł do szkoły posługując się już komputerem, bo jego rodzice – ojciec po WAT-owskiej cybernetyce, matka po informatyce Uniwersytetu Warszawskiego – nauczyli go, jak sobie z tym ustrojstwem radzić.
Wypada wiec pokoleniu dzisiejszych laptopowców i tabletowców wyjaśnić, co to było za instrumentarium owe tabliczki i rysiki. Otóż były to prostokątne płytki ceramiczne oprawione w ramki, jak oprawia się obrazki. Pomalowane na czarno, po jednej stronie liniowane, po drugiej gładkie. Wodząc po nich twardym, kamiennym rysikiem, pisało się kreski kółka, kulki, z których powstawały literki alfabetu, albo cyferki. Ściereczką wymazywało się dokonane zapisy i można było nanosić na tabliczkę nowe znaki, jak na tablicy szkolnej. Po jakimś czasie dostaliśmy zeszyty w linie i w kratkę oraz elementarze do I klasy, które stanowiły podstawę nauczania. Obok nich pomocami naukowymi były plansze, rysunki, bądź malowidła wykonane własnoręcznie przez nauczycieli. O jakichkolwiek innych środkach technicznych ułatwiających nauczanie nie było jeszcze wówczas mowy. W szkole nie było nawet odbiornika radiowego, czy elektrycznego dzwonka. Początek i koniec lekcji oznajmiał ręcznym, mosiężnym dzwonkiem Pan Stanisław, woźny Szkoły, który był w jednej osobie i opiekunem dzieci, i stróżem porządku na przerwach, i dozorcą oraz złotą rączką do wszelkich robót i napraw.
Na atmosferę polityczną okresu mojej, świeżo rozpoczętej edukacji, wywierały już piętno wydarzenia międzynarodowe zwiastujące zbliżającą się wojnę. Jak powszechnie wiadomo, jesienią 1938 roku wojska hitlerowskie wkroczyły do Austrii, dokonując tzw. Anschlussu (wcielenia) tego państwa w skład III Rzeszy. Wiosną 1939 roku Wehrmacht zajął zbrojnie Czechosłowację. Z jej części słowackiej Hitler utworzył wasalne państewko, mające realizować interesy Niemiec w tym regionie. Z części czeskiej utworzył tzw. „Reichsprotektorat Böhmen und Mähren”, (Protektorat Czech i Moraw) pseudoautonomiczną jednostkę administracyjną, która weszła w skład Grossdeutschland Reich. Tak więc wojna zbliżała się wielkimi krokami do naszych granic. Sytuacja ta wzmagała nastroje i postawy patriotyczne. W mojej szkole przejawiało się to w zwiększonej aktywności nauczycielstwa i starszej młodzieży w przygotowaniach obronnych. Nauczyciele odbywali na miejscu przeszkolenie wojskowe. Drużyna harcerska przeprowadzała różne zajęcia o podobnym charakterze. Przy niej istniał oddział Zuchów. Nas również ćwiczono z musztry, uczono pieśni patriotycznych z okresu powstań narodowych, czy walk o wolność Polski w latach 1914-1920. Mówiono wiele o obowiązkach wobec Ojczyzny, o potrzebie poświęcenia dla Niej, odwagi, narodowej dumy itp. Wakacje 1939 roku znamionowały przygotowania wojenne. W naszym miasteczku rozkwaterowało się spore zgrupowanie Wojska Polskiego, które każdego dnia odbywało ćwiczenia bojowe. W końcu sierpnia męska część naszego nauczycielstwa, a byli to w większości oficerowie, bądź podchorążowie rezerwy, została zmobilizowana i skierowana do swoich jednostek wojskowych. Mobilizacja ta dosięgła także mojego ojca. Odprowadziliśmy go z matką na miejsce zbiórki, skąd z całą grupą powołanych rezerwistów pojechał pociągiem do jednostki wojskowej, w której był na przydziale mobilizacyjnym. Po paru tygodniach dostaliśmy od niego list poprzez „Kriegsgefangenenpost” z jakiegoś Stalagu, czyli obozu jenieckiego dla żołnierzy wziętych do niewoli przez Wehrmacht podczas kampanii wrześniowej. Dowiedzieliśmy się – co było dla nas najważniejsze - że żyje. Pisał, że dostał się do niewoli niemieckiej gdzieś pod Tarnowem, kiedy jego oddział wyczerpał swoje zdolności bojowe. Przebywał w obozie jenieckim w Schwabach pod Norymbergą. Po jakimś czasie, w związku z narastającym brakiem siły roboczej w III Rzeszy jej władze przekwalifikowały znaczną ilość jeńców wojennych na robotników przymusowych. Uwolniły się w ten sposób spod rygorów kolejnych Konwencji Genewskich w sprawie poszanowania praw jeńców wojennych, zasilając jednocześnie swój front pracy. Ojciec powrócił po 6 latach, w sierpniu 1945 roku schorowany, niezdolny przez dłuższy czas do pracy.
O K U P A C J A
Wracam myślą do Rabki tamtych dni. 1 września, zamiast uroczystego otwarcia nowego roku szkolnego ujrzeliśmy wkraczających żołnierzy Wehrmachtu, a wraz z nimi wojska słowackie. Ja miałem wówczas 8 lat i patrzyłem wokół oczami dziecka, aczkolwiek w takich okolicznościach i dzieci bardzo szybko zaczynają pojmować świat po dorosłemu. Widziałem, że wszyscy sąsiedzi byli załamani, zrozpaczeni, zmiażdżeni psychicznie i moralnie, zwłaszcza tak błyskawiczną klęską militarną Polski. Nie mogliśmy pojąć, jak mogło dojść do tego, że nasza milionowa armia została tak szybko rozbita, gdzie ci sojusznicy: Anglia i Francja, które miały przyjść z natychmiastową pomocą? Większość obywateli II Rzeczypospolitej, w tym i moja rodzina, - mimo krytycznych ocen sytuacji wewnętrznej - żywiła wiarę i ufność w siłę naszego Państwa, w zdolności obronne Wojska Polskiego, które przecież w 1920 roku pokonało bolszewicką nawałę, znakomicie prezentowało się na manewrach i paradach. Przywódcy państwowi, już w obliczu bezpośredniej agresji hitlerowskiej, zapewniali że „…Polska od morza odepchnąć się nie da…” (minister spraw zagranicznych Józef Beck) i że „…Nie oddamy nawet guzika…” (Wódz Naczelny marszałek Edward Śmigły-Rydz).
Żołnierze Niemieccy w okupowanej Rabce, 1939 rok. W tyle widoczny wagon kolejowy z napisem "Victoria". |
Nasze nastroje i samopoczucie pogarszało i to, że my, mieszkańcy Podhala, zostaliśmy najechani nie tylko przez hitlerowskie Niemcy, ale przez naszego sąsiada z południa, Słowację, z którą przez wieki całe, bądź to w granicach I Rzeczypospolitej, bądź w ramach monarchii austro-węgierskiej, a także po odzyskaniu przez nas i przez nich niepodległości w 1918 roku, (poza sporem o Spisz i Orawę w 1919 i 1939 roku) żyliśmy w zgodzie i pokoju. Ta sprawa agresji słowackiej na Polskę we wrześniu 1939 roku była przemilczana przez całe dziesięciolecia. A prawda była taka, że sfaszyzowana Słowacja nie tylko udostępniła Wehrmachtowi swoje terytorium do napaści na Polskę od południa, ale sama orężnie wzięła udział w agresji na nasz kraj. Bez wypowiedzenia wojny, zostaliśmy zaatakowani przez słowacki Korpus Armijny w składzie trzech dywizji piechoty oraz oddziały Gwardii Hlinki (organy współpracujące z SS i Gestapo) a także przez siły powietrzne. Wojska słowackie uderzyły na kierunku: Spiska Bela (Biała Spiska) - Nowy Targ - Maniowy – Ochotnica – Rabka – Tymbark i dalej na Sanok. Rząd księdza Józefa Tiso, marionetkowego Prezydenta utworzonej przez Hitlera Słowacji, zaanektował 724 km² naszych ziem, z 30-to tysięczną ludnością rdzennie polską. Nastąpiła bezpardonowa depolonizacja tych terenów. Polaków rugowano z urzędów i szkół, prześladowano nawet polskie duchowieństwo katolickie. Polaków, a także Żydów i Romów (Cyganów) zamieszkałych tam od stuleci, pozbawiano ekonomicznych podstaw bytu. Publicznie palono polskie książki, w tym również książki do nabożeństwa. W szkołach i urzędach zabroniono posługiwania się językiem polskim. Nie trudno sobie wyobrazić, jak ta sytuacja wpływała na nas, Polaków, pod słowacko-niemiecką okupacją. (Informacja oparta o dane uzyskane z Centralnego Archiwum Wojskowego w Rembertowie).
Tu dygresja: Za tę politykę eksterminacji ludności niesłowackiej, a także inne zbrodnie wojenne, ks. Tiso – wydany w 1945 roku przez wojska amerykańskie władzom odrodzonej Czechosłowacji – został skazany przez Trybunał Narodowy tego państwa na karę śmierci i powieszony 18 kwietnia 1947 r.
Nie chciałbym, aby te moje wspomnienia ktoś odczytał, jako antysłowacką obsesję. Wiem doskonale, że naród słowacki był sterowany przez siły faszystowskie i to one były sprawcami naszych nieszczęść. Ale co się tyczy mojej edukacji pod okupacją, to i tu przewija się wątek słowacki, bowiem budynek mojej Szkoły Powszechnej w Rabce-Zdroju, został zajęty przez żołnierzy słowackich na koszary. Miałem rozpocząć naukę w II klasie, jednakże szkoły de facto nie mieliśmy. Przydzielono nam, jako pomieszczenia zastępcze, budynki „Starego Dworu”, które miejscowi Górale przystosowali do nowych potrzeb. Rozpoczęły się więc zajęcia szkolne. Była to już jednak zupełnie inna szkoła, nie tylko w sensie lokalowym. Otrzymała nazwę „Polnische Volksschule in Rabka Bad” (Polska Szkoła Ludowa (Powszechna) w Rabce Zdroju). Niemcy narzucili swój okupacyjny reżim, którego celem miała być intelektualna degradacja Polaków. Okupanci chcieli uczynić z nas prymitywną siłę roboczą służącą hitlerowskiej machinie wojennej. Stąd w programach nauczania szkoły pozostały jedynie przedmioty z zakresu nauki czytania, pisania, rachunków, zajęć praktycznych. Wyeliminowano natomiast te przedmioty, które – chociażby pośrednio – mogły wpływać na kształtowanie postaw patriotycznych, jak historia i geografia Polski oraz wszystko, co wiązało się z polską kulturą i obyczajowością. Nawet w obrządku wyznaniowym, w modlitwach i pieśniach religijnych zakazane były jakiekolwiek akcenty narodowe. Nie wolno było np. śpiewać ani w szkole, ani w kościele, ani poza nim, pieśni „Serdeczna Matko, Opiekunko ludzi…”, jako że jej melodia była taka sama, jak znanej pieśni patriotycznej „Boże coś Polskę przez tak liczne wieki”.
Żołnierze Niemieccy w czasie okupacji na deptaku przed budynkiem Zakładu Kąpielowego w Rabce. |
Wojna poczyniła także ogromne spustoszenia w składzie osobowym rabczańskiego nauczycielstwa. Prawie wszyscy nauczyciele-mężczyźni poszli na front. Część z nich trafiła do niewoli niemieckiej lub radzieckiej, w tym kilku do obozów NKWD w Kozielsku i Starobielsku. (kilku zostało zamordowanych później w Katyniu i Charkowie). Część – różnymi drogami przedostała się do Francji, gdzie Gen. Władysław Sikorski, Premier Rządu RP i Wódz Naczelny, odtwarzał Wojsko Polskie. Niektórzy podjęli walkę zbrojną z okupantem w podziemiu, jako żołnierze Służby Zwycięstwu Polski, później Związku Walki Zbrojnej, wreszcie Armii Krajowej, a zatem musieli się ukrywać. Nie mogli przecież powrócić do pracy dydaktycznej w szkole. Cały więc ciężar reaktywowania szkolnego życia spadł na barki naszych Pań-nauczycielek. Wszystkie z honorem zdały swój najtrudniejszy, życiowy i patriotyczny egzamin. Pamiętam do dziś wspaniałe postaci naszych wychowawczyń z tego okresu, Panie Kortową, Balonową, Ziembową, Tadrzyńską, Morawską i pozostałych, których nazwiska zatarły mi się już w pamięci.
Po pewnym czasie skierowano do naszej Szkoły kilku nauczycieli wysiedlonych przez Niemców z wcielonych do III Rzeszy terenów Pomorza, Wielkopolski i Górnego Śląska, którzy ze względu na wiek lub zły stan zdrowia nie zostali powołani do wojska i nie wzięli udziału w Wojnie Obronnej 1939 roku. Byli to profesorowie gimnazjów i liceów w swoich miastach, ludzie o wielkiej wiedzy i doświadczeniu pedagogicznym, prawdziwi patrioci, dotknięci, jak my wszyscy, represyjnymi działaniami okupanta. Spełniając swoją misję wychowawczą i patriotyczny obowiązek, zorganizowali – przy aktywnym udziale miejscowych nauczycielek - tajne nauczanie dzieci i młodzieży szkolnej. To dzięki nim nasz rozwój duchowo-patriotyczny i intelektualny przebiegał, jak na owe czasy, pomyślnie. Oni także skutecznie zachęcali nas do indywidualnego czytania książek najwybitniejszych polskich pisarzy, które pożyczaliśmy sobie nawzajem z prywatnych biblioteczek oraz u miejscowego księdza. Szczególnym powodzeniem cieszyły się te pisane ku pokrzepieniu serc, jak sienkiewiczowska Trylogia, Krzyżacy, popowstańcze epopeje, czy literatura legionowa.
Nauczyciele posługiwali się tylko słowem mówionym i pisanym oraz rysunkiem lub planszą, będącymi ich rękodziełem. Ale dzięki ich ogromnej wiedzy i osobistemu zaangażowaniu, to słowo, bardzo piękne, porywające, o wielkim ładunku patriotyzmu, zapadało głęboko w nasze serca i umysły. Wiele tekstów zarówno prozy, jak i poezji polskiej uczyliśmy się – i to bez nakazu – na pamięć, w której zachowaliśmy je po dzień dzisiejszy.
W szkole panowała duża dyscyplina, która nie była dla nas czymś uciążliwym, ponieważ i w domach rodzinnych obowiązywało pełne i też nie wymuszone posłuszeństwo wobec rodziców. Nauczyciele już w zasadzie nie stosowali kar cielesnych, ale od czasu do czasu, za bardziej rażące wykroczenia, dostawało się linijką po łapach, zaś ksiądz katecheta miał zwyczaj kładzenia delikwenta przez kolano i bijania go po tyłku kaloszem, który w tym celu zdejmował z nogi, ale dotyczyło to tylko chłopców i to chyba bardziej dla żartów, niż na poważnie. Oczywiście żaden z ukaranych nie poważył się powiedzieć o tym w domu, bo dopiero dostałby lanie – i za to przewinienie i za wstyd, jaki ściągnął na rodzinę. Samowolne opuszczenie lekcji, czyli pospolite wagary, w ogóle nie wchodziły w grę, ponieważ – po pierwsze nie było to w zwyczaju, a po drugie szkoła natychmiast powiadomiłaby rodziców i następstwa byłyby opłakane, nie tylko w przenośni.
Wielkim wydarzeniem religijnym w środowisku rabczańskim, było bierzmowanie w 1943 r., celebrowane osobiście przez Metropolitę Krakowskiego Księcia Arcybiskupa (późniejszego Kardynała) Adama Stefana Sapiehę. Jego osoba, znana z patriotycznej postawy wobec władz okupacyjnych, nadawała tej ceremonii szczególny charakter. Należy dodać, że w tamtych czasach bierzmowania odbywały się w danej parafii co 10 lat. Moja IV klasa dostąpiła tej łaski, że jako najmłodsza, została dopuszczona do owego sakramentu. Ja zaś miałem wielki zaszczyt „rozmawiania bezpośrednio” z Księdzem Arcybiskupem Metropolitą i w dodatku autentycznym księciem, potomkiem wielkiego rodu Sapiehów. W istocie rzeczy owa „bezpośrednia rozmowa” sprowadzała się do tego, że Książę – dokonując przeglądu ustawionych w szeregu przyszłych bierzmowanych - zatrzymawszy się przy mnie, zadał mi pytanie o 6 prawd wiary. Oczywiście wyrecytowałem bezbłędnie cały tekst, ku zadowoleniu Księcia Arcybiskupa, Proboszcza Parafii Księdza Dziekana Zdebskiego i Kierownika Szkoły Prof. Holejki. Utrwalił to na swej kliszy miejscowy fotograf, dzięki czemu mam szczególny dokument historyczny na wieczną rzeczy pamiątkę.
Bierzmowanie w Rabce-Zdroju, 1943 rok. Metropolita krakowski, książę Adam Stefan Sapiecha przepytuje Józefa Szewczyka z "Sześciu Prawd Wiary". Fot. ze zbiorów Józefa Szewczyka. |
Nie trzeba nikogo przekonywać, że okupacyjne warunki życia były dla nas niezwykle ciężkie. Matka wymieniała na środki spożywcze biżuterię, odzież i co tylko znajdowało nabywców. Ujawniała się wówczas dzika pazerność niektórych miejscowych gospodarzy. Np. całkiem przyzwoite futro, matka musiała oddać za woreczek ziemniaków. Podobnie było z innymi, cenniejszymi przedmiotami. Każda wojna niesie z sobą także ogromne spustoszenia moralne nawet u ludzi dotąd przyzwoitych. Tak było i w tej wojnie. Dodatkowo na Podhalu wśród pewnych środowisk góralskich, głównie w Zakopanem i okolicach, ale także i w Rabce wystąpiły wyraźne przejawy zdrady narodowej. Część dotychczasowych władz Związku Górali w Zakopanem z Wacławem Krzeptowskim na czele, oczywiście pod inspiracją okupantów, utworzyła organizację pod nazwą „Goralenvolk” (czytaj więcej Naród polski czy góralski - przyp. red). Jej oficjalna polska nazwa brzmiała „Komitet Góralski”. Nie objęła ona co prawda większości mieszkańców Podhala, ale jednak skupiła kilkanaście tysięcy osób, które przyjęły tzw. Kennkartę, (kartę rozpoznawczą - dowód osobisty) z literą „G”, jako widomy znak przynależności do „Goralenvolk-u”, czyli NARODU GÓRALSKIEGO, nie polskiego. W Rabce Delegaturą Komitetu Góralskiego kierowali Andrzej i Władysław Wójciakowie (nie jestem pewien, czy byli to krewni) oraz adw. Stanisław Mul (lub Mól) ze Słonego. Główny szef tej organizacji, Wacław Krzeptowski, został wyrokiem sądu polowego AK skazany na karę śmierci. Nie mógł on być przez dłuższy czas wykonany wskutek ukrywania się skazanego. Dopiero 20 stycznia 1945 r. został powieszony w Zakopanem przez żołnierzy AK. Część przywódców Goralenvolku została po wojnie osądzona przez polski wymiar sprawiedliwości na podstawie „Dekretu o odpowiedzialności karnej za odstępstwo od narodowości”. Pozostali zbiegli za granicę i uniknęli kary sądowej, aczkolwiek w kraju byli przez opinię publiczną skazani na infamię (czytaj więcej Zagadka, którą kryje willa "Krzywoń" - czyli rzecz o rabczańskim Goralenvolku - przyp. red.).
Inspekcja w Rabce gubernatora Hansa Franka (pierwszy z lewej) w 1940 roku. Na drugim planie górale w strojach ludowych. |
Powracam do opisu naszego okupacyjnego dnia codziennego. Oboje z matką – by jakoś przeżyć - najmowaliśmy się u miejscowych gospodarzy do prac polowych za ziemniaki, zboże, mleko, drób i inne środki spożywcze. Ja „dorabiałem” też u właściciela kiosku z prasą roznosząc gazety.
W końcowej fazie wojny Niemcy nasilili uliczne łapanki i schwytanych Polaków, w tym i młodzież szkolną, kierowali na roboty przymusowe. W jednej z takich obław ja, będąc już dość rosłym chłopcem, zostałem złapany. Nie pomogły żadne tłumaczenia, że jeszcze chodzę do szkoły, że mam dopiero 13 lat, że matka będzie się martwić i tp. Odpowiedzią był kopniak w tyłek, wepchnięcie do podstawionego samochodu policyjnego i przewiezienie do obozu pracy zorganizowanego na terenie budowanej właśnie w tym czasie przez „Organisation Todt” i jej podwykonawcę firmę „Klee und Jäger” parowozowni w Chabówce. Ulokowano nas w stojących na bocznicy wagonach z pryczami, wydano menażki z łyżkami, wskazano miejsce zbiórek, stołówkę pod namiotami oraz latrynę. Wśród złapanych wraz ze mną, było 3 nauczycieli z naszej szkoły, którzy po tzw. fajerancie w tajemnicy przed ochroną obozu, douczali mnie i paru innych chłopaków z bieżących przedmiotów szkolnych, a później, po ucieczce Niemców, wydali nam zaświadczenia, na podstawie których otrzymaliśmy świadectwa ukończenia 6 klasy szkoły powszechnej.
cdn.
Warszawa, październik 2015 r.
Józef Szewczyk
DOSKONAŁY MATERIAŁ HISTORYCZNY
OdpowiedzUsuńJestem Łodzianinem ale w 1954 rok chodzilem do tej "Starej Szkoly" (II klasa)
OdpowiedzUsuńZ nauczycieli pamietam Pana Czyszczonia i Panią Balowa.
Z uczniów ; Franka Niedziałke od Łopaty, Jaśka Solorza od Łopaty, Wladke Kapłonkę z Grzebiniówki,
Stolarczyka od Cholewy, no i Jasinskiego od lalek