niedziela, 18 grudnia 2011

Godnie święta w górach

WILLIO W ZELEŹNICY

Narodziył się Poniezusek
W lesie w Zeleźnicy
Nie w pałacu nie gospodzie
W zbójnickiyj piywnicy

Syćkie smreki wystrojone
Bielusicko bioło
Nika nic cornego nima
Bo śniegiym odziało

Płace bo mu w noski zimno
Poniezusek moły
Matka Bosko go tuliła
Sarynki Chuchały


Wiersz pochodzi z tomiku Wiersze, śpiewonki i rymowane godki
Władysława Szepelaka

Z okazji zbliżających się świąt Bożego Narodzenia, życzymy Czytelnikom naszej strony dużo radości i spokoju, a w nadchodzącym roku wszelkiej pomyślności i spełnienia marzeń.

Zespół Historia Rabki

W marcu 1883 roku krakowski dziennik „Czas” w kolejnych trzech numerach zamieścił obszerny artykuł „Godnie święta w górach” autorstwa, znanej etnografki, Stefanii Ulanowskiej. Czytelnicy znaleźli w nim niezwykle plastyczny, barwny i bardzo szczegółowy opis zwyczajów bożonarodzeniowych górali Zagórzan na przykładzie wsi Ponice. Autorka w tym czasie kilkakrotnie w sezonach letnich odwiedzała Zakład Kąpielowy w Rabce, a w latach 1875 – 1878 przebywała w Ponicach. Cofnijmy się wiec w czasie, pozostawmy na chwile troski dnia codziennego współczesnego świata, i przenieśmy się do niewielkiej ośnieżonej wsi leżącej w dolinie Poniczanki, otoczonej górami i lasami. Tak było…
 Godnie święta w górach

„Tuż za Rabką, w kierunku południowo – wschodnim, znajduje się góralska wieś Ponice. Osady jej położone w długiej wąskiej dolinie lesistemi górami otoczonej, zalegają przeszło milową przestrzeń. Chałupy o wysokich wąskich dachach gontowych, bez kominów, ze stojącemi obok stodołami, raz szeregiem przytykają do drogi prowadzącej przez całą długość wsi i co chwila potokiem przerzynanej, to znowu cofają się ku stokom gór i do boku ich przyczepione, tworzą szeroko zakreślone gromady domostw. Gromady te, złożone z trzech, czterech, do sześciu chałup, stanowią w otoczeniu pól swoich, 38 odrębnych zagród i zarębków, na które wieś się dzieli i z których każdy nosi właściwą sobie nazwę, czasem bardzo oryginalną. Jest np. Sępów Zarębek, Bydłoniów Zarębek, Mardułowa Zagroda, Pstrągowa, Gwizdowa, Madejowa i.t.d. Na samym zaś krańcu wsi, pod wysoką górą Kotelnicą, której stok północny wytrzebiony z lasu, Zakrzesami się nazywa, leży Polańska zagroda, mająca trzech gospodarzy na jednem ustoniu, to jest na jednym podworcu. Tu właśnie bawiąc tej zimy przez cały grudzień dla poszukiwań ludowych, miałam sposobność przypatrzyć się, jak górale obchodzą „Godne Święta”, to jest Boże Narodzenie, (…).


Przypadający na 13 grudnia dzień św. Łucyi, pomijając już to, że tak wielką epoką stał się w życiu sławnego zbója Janasika, jest dniem niezmiernej wagi z innego jeszcze względu. Dnia tego, zaczyna się znaczyć pogodę na cały rok następny, a także zaczyna się strugać pierwszy kołek na stołeczek, nad którym się pracuje przez następnych dni dwanaście, tak, aby go na jutrznię, tj. na pasterkę skończyć zupełnie. Wtedy idzie się z nim do kościoła , tylko w drodze trzeba dobrze pilnować, bo zawsze coś jedną lub dwie nogi urwie. W kościele jak się siędzie na nim pod dzwonami, a ma się deskę z cmentarza, z której się wybiło sęczek i patrzy się przez tę dziurkę na kościół, to się wszystkie czarownice pozna. Każda z nich ma skopiec na głowie i każda stoi plecami do ołtarza, przed P. Jezusem trzyma pociosek, przed Matką Boską pomiotło. Wtedy te czarownice okropnie są złe, przychodzą, grożą, proszą, aby ustąpił ze stołka i sera mu dają.


Dziewczęta od dnia św. Łucyi zaczynają odkładać co dzień po szczypce i nazbierawszy wiązkę do Bożego Narodzenia, zaraz za powrotem z jutrzni zapalają te szczypki, a postawiwszy na tym ogniu garczek wody, gotują powązkę, tj. płótno, przez które mleko się cedzi. Wtedy tak piecze i parzy ten ogień wszystkie czarownice, że się zaraz poschodzą, byle czem się zrobią, a przyjdą. Przyjdzie do chałupy pies jakiś nieznajomy, albo kot, albo ziaba i wtedy, „niewiele myślący”, trzeba wziąć nóż, uciąć temu stworzeniu ucho lub łapę. Potem zaraz się widzi, której babie braknie ucha lub ręki i już się wie, że to ona do chałupy przychodziła i że jest czarownicą. Tylko że to bardzo trudno uzbierać tych szczyp, bo dziewuchy zawsze zapomną, w który dzień odłożyć, a jak się raz tylko pomyli, to już cała robota na nic.


Wilia Bożego Narodzenia przedstawia cały szereg wróżb, od samego rana. Jeżeli do chałupy przyjdzie najpierw obcy chłop, to bardzo pomyślnie dla dziewcząt; jeżeli baba, to źle. Potem z nieba, z obłoków, z gwiazd wnioskują, jakie dziewki będą się wydawały w tym roku: młode lub stare, bogate lub biedne; także czy kury będą nieśne a krowy czy mleczne. Z węgli jarzących się lub gasnących, wróżą o urodzajach.


Uczta wilijna, do której zasiadają, gdy pierwsza gwiazda wzejdzie, uroczyście się odbywa. Jedzą już nie na ławie, jak zwykle, lecz przy stole, na którym po czterech rogach leżą bochenki chleba, a w środku posłany jest snopek owsa niemłóconego, przykryty z wierzchu białem prześcieradłem. Gotuje się dnia tego wszystko, co tylko jest w chałupie, a więc żur, ziemniaki, karpiele, groch, kapusta, grzyby suszone, kasza; im bogatszy gospodarz, tem więcej potraw. I kiedy dziewczęta krzątają się koło ustawiania garnczków z jadłem na stole, chłopaki tymczasem wieszają nad stołem przed obrazami tak zwane podłaźniczki. Są to płaskie denka plecione ze słomy lub pręcików, obwieszone po brzegach różnokolorowemi kółkami z opłatków, a na samym środku ozdobione kulą także z opłatków misternie zrobioną i przedstawiającą świat z krzyżem. Pod powałą w kilku miejscach i nadedrzwiami wieszają także małe choinki z uciętym wierzchołkiem, gałązkami na dół, które także podłaźniczkami nazywają i ma to być bardzo skuteczne w domu.

Podłaźniczka
Skoro się już do jadła zabrać mają, wtedy wszyscy klękają i odmawiają pacierz, poczem gospodarz daje każdemu z obecnych po kawałku opłatka i zaczynają jeść. Gospodyni odkłada z każdej potrawy do osobnego garnczka potrochu dla krów i prosiąt, potem wdrobi do tego opłatka i niesie do chlewa. Bydlęta bowiem wiedzą jaki to dzień jest i o północy rozmawiają ze sobą o Narodzeniu Chrystusa Pana; ale nie wolno ich podsłuchiwać, bo ktoby podsłuchał, to do trzeciego dnia zemrze.


Wróciwszy od bydląt, gospodyni staje w oknie, a jedna z dziewuch za oknem na podworcu i zaczyna obchodzić dokoła chałupę. Jak obejdzie raz, mówi przez szybę do gospodyni: „Kazali na pańskie.” – Ta pyta się: „Komu?” – Tamta odpowiada: „Wsytkiej gadzinie z domu.” – Idzie po raz drugi naokoło, potem znowu pod oknem tak samo przemawia, i nareszcie po raz trzeci. Ma to być środek na pozbycie się robactwa z domu.

Potem jedni zaczynają kolendować, inni zaś wybierają się na Mszę pasterską do parafialnego kościoła do Rabki.

Stary kościółek w Rabce zimą
Pierwszy dzień Bożego Narodzenia ledwie świtać zacznie, kiedy wracający z jutrzni parobcy rozbiegają się po chałupach na tak zwane podłazy. Każdy wchodzący do izby staje przy progu i sypiąc garściami owsa po ziemi mówi: „ Na szczęście, na zdrowie, na to Boże Narodzenie, żeby się wam darzyło w oborze, w komorze, na polu, daj Boże, po dziesiątku w każdym kątku”. 

Gospodyni częstuje gościa, a dziewucha, która mu sprzyja, musi mu u kapelusza uwiązać feteciuch, to jest wstążkę. 

Zresztą dzień ten schodzi spokojnie w kółku rodzinnem, na śpiewaniu pobożnych kolend, bo w tak ważne święto nie godzi się nawet iść w odwiedziny do sąsiadów. 

Św. Szczepan już w zupełnie innych warunkach się obchodzi: życie i ruch zaczyna się od samego rana. Zaraz na świtaniu dziewuchy zbierają przykrycie z nietkniętego dotąd stołu wilijnego a chłopaki, wykruszywszy ze snopka owies, niosą go święcić do kościoła, słomę zaś dają bydlętom. Wieczór zaś , którego wszyscy z gorączkową niecierpliwością wyglądają, przychodzą kolędnicy z szopką i z Turuniem. Ponieważ tego ostatniego nie miałam jeszcze sposobności widzieć, a ciągle mi o nim opowiadano, przeto i ja wraz z innemi oczekiwałam godziny siódmej, na której bytność Turunia zawczasu mi zapowiedziano.

Zofia Stryjeńska – Górale z turoniem i Gwiazdą, Zapusty
Już się ściemniło zupełnie i z za pochmurnego nieba ani jednej gwiazdki nie było widać, kiedy wpadła któraś dziewucha z oznajmieniem, że z dołu miga jakieś światełko , zapewne więc kolędnicy idą.

W kilka minut potem dały się słyszeć dźwięki wiejskiej muzyki i na pogródce pod oknami ukazało się kilku młodych górali z latarniami. Obok nich jakieś czworonożne straszydło, rogate, kosmate, z ogromną głową, kłapiące zębami, dzwoniące dzwoneczkiem i brząkające łańcuchem, na którym było uwiązane, zaglądało do okna. Na ten widok dziewuchy aż struchlały i z głośnym krzykiem: „Turuń! Turuń!” uciekły zapiec. Kolendnicy zaintonowali kolendę: „Powitajmy Pana nowotnego”, przyczem Turuń spokojnie się już zachowywał od czasu do czasu przechylając głowę i rogami dostając do okna.


Po odśpiewaniu kolendy, kolendnicy zaproszeni przez gospodynię, weszli do izby. Turuń wtoczył się pierwszy, przedstawiając się w całym blasku i okazałości. Przy świetle ogromna krowia głowa, złotą gwiazdą na czole a dzwoneczkiem pod szyją ozdobiona, długie, potężne rogi, do tego kosmaty, płowy koc, udrapowany na podobieństwo zwierzęcej postaci, wszystko to było wcale niezłem udaniem krowy czy wołu. To tylko psuło trochę wrażenie, że pod koca wyglądały dwie nogi w butach. 

Muzyka zaczęła grać krakowiaka, Turuń zaczął wywijać po izbie, a gdy która dziewucha ośmieliła się wyjrzeć z za pieca, rzucał się ku niej, wystawiając rogi i kłapiąc zębami, co z jednej strony krzyki, a z drugiej śmiech głośny wywoływało. Nareszcie zmęczony obalił się na ziemię, a przewodnik jego, trzymający go na łańcuchu, zaczął go batem okładać, nagląc do wstania, poczem oznajmiwszy, że Turuń chce pić i że trzeba z nim iść do studni, wyprowadził go do sieni.

Strój Turonia
W tej samej chwili znowu śpiewy za oknem słyszeć się dały – była to druga partya kolendników z szopką i z własną muzyką, w licznej asystencyi parobków z sąsiednich zagród. Gdy weszli, w izbie od razu zrobiło się tłumno i gwarno.

Szopka na wsi własnego wyrobu i swojskiego pomysłu, nader prymitywnie się przedstawia. Jest to po prostu skrzynka drewniana, z boku otwarta, pomalowana na ceglasto i mająca dwa słupki u góry. Figurki wyobrażające starego Bartosza, pastuszków, króla Heroda et comp., wystrugane z patyków i naklejone różnokolorowemi papierkami, są nieporównane.


Skoro widzowie się zgrupowali, przedstawienie w następujący sposób się rozpoczęło. 

Pierwszy wystąpił Bartosz, a z za szopki dało się słyszeć: „Niech bedzie pofalony Jezus Krystus! Takze tu idzie i Bartos stary, który chodziuł bez kilka lat z tablicką do fary”. (Zaczyna śpiewać, a muzyka mu wtóruje).

Ożeniłek sie z bogatom pannom,
Księdza plebana siostrom rodzonom’
Dali mi s niom dwa sławne wiana,
Trzy ćwierci siecki, porcyją siana,
Dobrego rodu, złego pochodu,
Robić nie chciała, zmarła od głodu

Bartosz się umyka, wchodzą pastuszkowie, ale nie śpiewają, bo to młode, śpiewać nie umie – poskakawszy, znikają. Za nimi idzie góral podhalańczyk, tańczy „cyfra bardzo krzepkiego”, potem krakowiak tańczy Krakowiaka, dalej idą „wojackowie, cysarscy słudzy, od ostatniego batalionu wysłuzoni”, tańczą sztejera. Po nich ukazuje się król Herod, którego śmierć porywa. Potem wchodzi czarownica, mówiąc: „Idę i ja carownicka, rzemieślnicka od nabiału, zaźreć ku temu Bożemu ciału. Co tu słychać? – Co tu słychać? – Prosę pieknie zagrać rzemieślnickiego, bardzo krzepkiego”.

Agnieszka Górkiewicz – Przebierańcy
Skacze i jednocześnie robi masło w maślnicy, uwiązanej u pasa. Wpada djabeł z widłami, zagląda do maślnicy, „polizuje” – ona tańczy przed nim, ale on ją porywa, przewiesza przez widła i wynosi.

Potem przychodzi Węgier z Węgierką, śpiewają coś niezrozumiałego: Usar madziar nem baganciarz, nem se zeto, nem to zetorz, za niemi cygan i cyganka z dzieckiem na plecach, dalej żydówka i żyd, który tańczy kiwając się. Na ostatku ukazuje się żebrak z torebką, mówiąc: Teraz idę i ja ubogi dziadek z Cichego, prosę tys o jamuzneckę, - (śpiewa).

Idzie dziadek z pod Hal a słonecko grzeje
Masło mu się roztopiło , z torby mu się leje.

Tu i trzej królowie czerwono ubrani i stojący konno na boku, zaczynają się obracać w kółko. Nagle reżyser woła: Just! (już), muzyka urywa, szopka usuwa się na bok, przedstawienie skończone.

Władysław Skoczylas - Szopka Góralska
Jeszcze się szmer zadowolenia nie uciszył i widzowie nie ochłonęli z podziwu, kiedy muzyka zaczęła pobrząkiwać, dając hasło do tańca, którym zwykle przedstawienia takie się zamykają. W jednej chwili każdy z parobków chwycił za szyję najbliżej stojącą dziewuchę, ta go jedną ręką w pół objęła i poszli tak zwanego Rydza. Tańczyli parami do koła izby, ale nie wirując, a jeden był bez pary, który tancerki innym odbijać musiał. Jestto taniec taki szalony i prędki, iż patrząc zdawało się, że nogi ziemi nie tykają i że to wszystko buja w powietrzu. Te zwinne postacie chłopaków, te fruwające jak skrzydła, czerwone zapaski tancerek, które góralki koło szyi uwiązują, – do tego hołubce wszystkich naraz tancerzy jakby na jedno skinienie i przeciągłe gwizdnięcie na palcu każdego z kolei, co tworzyło jakąś szczególną harmonię – wszystko to składało się na coś nadzwyczajnego, niewidzianego. Dla tem większej ochoty przyśpiewywali chórem:

Krystyna Wróblewska - Taniec góralski
 „A ja sobie siedział w stolcu,
kazał zabić kura ojcu,
a mój ojciec taki bzdura,
co nie umiał zabić kura”.

Po Rydzu, dla wypoczynku, nastąpił inny, powolniejszy taniec, Żyd, w Krakowskiem także znany. Muzyka przeciągła i żałosna. Tancerz, który pierwszą parę prowadził, a tańczyli sami parobcy, stanął przed basami, jak to zwykle na wsi się dzieje, i zaśpiewał: „Haj waj! haj waj! co takiego, co nie widać Mośka mego?” I powiódł dalej a potem się kłaniał swojemu towarzyszowi, a on jemu, potem się plecami do siebie obrócili i w przeciwne strony się kłaniali. Nareszcie znalazłszy się powtórnie przed muzyką, ów pierwszy znowu zaśpiewał: „Cy go wódka przymuliła, cy go insa przymówiła, haj waj! waj!” Znowu ukłony tam i nazad i nakoniec ostatnia zwrotka śpiewki: „Tancowali Mośki w sieni, az jednego dziadzi wzieni, haj waj waj!” – co głośne wybuchy śmiechu wywołało.


Potem z kolei tańczono Cygańskiego, Podhalańskiego, Obyrtanego, Wytrzykąta czyli wściekłą polkę, Bąka, aż nareszcie szmer się zrobił, zaczęto wołać, że profesur będzie śpiewał. „Prosem pani, profesur!” szeptały mi dziewuchy. Wywnioskowałam z tego wszystkiego, że to jakaś znakomita osobistość, spojrzałam po obecnych, byli tylko sami górale. Ale tymczasem przed muzykę wystąpił mały szczuplutki młodzieniaszek z długim nosem, z włosami uciętemi przy samej głowie i puszczonemi frędzelką nad czołem, w kierpcach i w czarnej kamizeli, z pod której wyglądały rękawy kobiecego kaftanika zielonego w białe kwiatki. Wyglądał na lat piętnaście, a stanąwszy na czele tancerzy, tupnął ochoczo drobną stopką i z okropną swadą, z wymownemi ruchami rąk i głowy, zaśpiewał Krakowiaka: „Trzewicki z Wielicki, pońcoski z Krakowa, chłopak z Cyrnej góry, dziewcę od Makowa”. Śpiewał doskonale, a i tańczył tak samo, i jak w jednem tak w drugiem był niezmordowany. Obecni z niezmiernem zajęciem słuchali drugiego krakowiaka, z którym wystąpił: gdzie kawaler chwali się z powodzenia u 24 dziewcząt i opowiada w jaki sposób do każdej z nich zalecanki stroi. Imponowało to tem więcej, że to była śpiewka z książki, więc w ich mniemaniu lepsza i mędrsza od wiejskich, z ust do ust sobie podawanych. Profesur zaś w coraz większy zapał wpadał – już piętnaście zbałamuconych dziewcząt wyliczył i rzecz dziwna nic jeszcze nie przekręcił. I gdy się nad tem zastanawiałam, naraz usłyszałam co następuje: 

„Ze sesnastej sydzę, siedemnastą chwalę
A do ośmnastej puklementa palę.”


- Jantek, – wołano tymczasem na profesora, gdy skończył, – śpiwojze co innego. Wymówił się, że zmęczony, i wykręciwszy się na palcach, usunął się na bok i stanął przy mnie. 

- Jantek, – rzekłam mu także, (trochę niepewna, czy to w ustach moich nie ubliży dostojeństwu profesorskiemu, ale puklementa śmiałości mi dodawały), – strasznie pięknie śpiewać umiecie. 

Dobrze to przyjął. 

- Co ta o takie śpiewki, – odparł mi z dumą – ja daleko piekniejse i długse umię. Jak Pani będą chcieli, to im zaśpiewam.

Zawiązała się gawęda, z której się dowiedziałam, że ma lat 21, bo już raz stawał do wojska, – że w szkołach nie był, ale ma dobrą głowę, więc już drugi rok jest profesorem – uczy czytać i śpiewać – pisać zaś... co tam o pisanie! komu to na wsi potrzebne...? Od każdego szkolnika, to jest ucznia, dostaje po centów trzydzieści i po miarce ziemniaków. Nareszcie, zwyczajem wszystkich innych profesorów na świecie, skarżył się, że się teraz dzieci nie chcą uczyć, że strasznie są ozbuchane (rozpuszczone). Spytałam, co robi, gdy go nie słuchają? Powiedział mi, że kary zadaje: każe klęczeć na drewnie, stać na palcach, lub też wznieść ręce po nad głową i czterema palcami trzymać książkę.. Czasem też administruje łapy trzciną, ale tylko jedną lub dwie, nigdy więcej nad trzy, bo to okropnie boli. (…) 

Zofia Stryjenska - Scena góralska w karczmie
Była już bowiem północ, tańce ustały, zaczęto się zabierać do odwrotu. Kolendnicy, wziąwszy szopkę na ręce, wyszli na środek izby, obok stanął turuń, i wszyscy chórem zaśpiewali starą wiejską kolendę, którą z ojców swoich słyszeli i którą zwykle na odchodnem śpiewa się dziewczętom:

„Na morzu, na zielonem, Aleluja, leluja,
Tam rybacy rybki łowią, Aleluja, leluja,
Wyłowili złoty pierścień, Aleluja, leluja,
Przez ten pierścień trawka rośnie, Aleluja, leluja,
Na tej trawce wołki pasła, Aleluja, leluja,
Wołki pasie wsytkim syje, Aleluja, leluja,
I wysyła dwie chustecki, Aleluja, leluja,
Jedną sobie, drugą tobie, Aleluja leluja, itd.”


W pół godziny potem, Turuń, szopka i kolendnicy, należeli już do przeszłości, i tylko zdaleka migały jeszcze latarnie, któremi sobie przyświecali. Ze zwyczaju zapewne, nie z potrzeby, bo na niebie wszystkie chmury poznikały, księżyc w pełni wypłynął nad Jaworzynę i całą okolicę srebrnym blaskiem zalewał. Widać było wyraźnie, jak św. Jurzy (Jerzy) grał na skrzypcach. Bo to z tym świętym taki miał zajść wypadek: Kiedyś w niebie była ogromna błyskawica; on się tej jasności zląkł, ze strachu spadł do księżyca, i odtąd siedzi tam i gra na skrzypcach. A gdyby kto długo się w niego wpatrywał, a w tej chwili struna mu się urwała, to ten patrzący ociemnieje.

Nic dziwnego, w tym świecie, który jeszcze wśród samych cudów się obraca, a podług ogólnego mniemania stoi na czterech słupach, czyli na czterech suchych dniach, św. Jerzy może wyprawiać muzykę na księżycu. Wszyscy go widzą, a są i tacy, którzy w dobrej wierze gotowi usłyszeć, jak gra. Niema to, jak na wsi!”

E. S.


Zespół Historia Rabki serdecznie dziękuje panu Józefowi Szladze, ze udostępnienie artykułu Stefanii Ulanowskiej „Godnie święta w górach”, „Czas” Nr 53, 54, 55 z 7, 8, 9, marca 1883 roku.

Zdjęcia pochodzą z prywatnych zbiorów Józefa Szlagi i Piotra Kuczaja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz