sobota, 31 marca 2012

Rodzina w wirze historii cz. 1

W 2008 roku Tygodnik Podhalański zamieścił artykuł Marka Kalinowskiego „Rabczanin pozywa Rosję”. Dziennikarz we wstępie artykułu pisał: Pozwał do Trybunału Praw Człowieka Federację Rosyjską. Chciał, żeby świat wreszcie poznał całą prawdę o ojcu – spokojnym weterynarzu z Rabki, który z przestrzeloną potylicą spoczywa w zimnym dole pod Charkowem. Nie boi się pan drażnić niedźwiedzia? – pytał dziennikarz Jerzego Janowca, rabczanina, harcerza, emerytowanego architekta – Nie boję się. Ja kiedyś, jeszcze za komuny, zrobiłem ojcu symboliczną mogiłę na rabczańskim starym cmentarzu. Na pomniku umieściłem zdjęcie i napisałem, że tata zginął w Charkowie, zamordowany przez NKWD. Ludzie pielgrzymowali do tego grobu. Moi koledzy z harcerstwa przyprowadzali potajemnie na cmentarz całe zastępy zuchów. Wtedy się nie bałem i teraz się nie boję. Co zmusiło do takiej decyzji Jerzego Janowca, aby to zrozumieć musimy choć w przybliżeniu poznać losy jego rodziny.

Widok na Zaryte i Luboń z Bani
Zofia z Karkulów i Jan Janowiec byli właścicielami niewielkiego gospodarstwa rolnego w Zarytem nieopodal Rabki. 24 października 1890 roku urodził się ich syn Andrzej. Choć gospodarstwo nie przynosiło wielkich zysków rodzice postanowili łożyć na jego wykształcenie. Po ukończeniu szkoły powszechnej Andrzej, w latach 1904–1912, kontynuował naukę w nowotarskim gimnazjum. W tym czasie zaangażował się w działalność tajnej organizacji niepodległościowej działającej wśród młodzieży gimnazjalnej.
Andrzej Janowiec, uczeń gimnazjum
w Nowym Targu, rok 1915
Po zdaniu matury odbył jednoroczną służbę wojskową w 2. Pułku Artylerii Fortecznej w Krakowie. Przeszedł do cywila, ale w dalszym ciągu postanowił kontynuować naukę.
Rok 1916, żołnierze 2. Pułku Artylerii Fortecznej w Krakowie,
pierwszy z lewej siedzi na lawecie Andrzej Janowiec
Został przyjęty na Akademię Weterynarii we Lwowie, jednak naukę już wkrótce musiał przerwać. 28 czerwca 1914 roku Austro–Węgry wypowiedziały Serbii wojnę, co zapoczątkowało I wojnę światową. Ogłoszono mobilizację, Andrzej Janowiec jako wyszkolony artylerzysta został wcielony do wojska. W szeregach armii austro–węgierskiej walczył na froncie rosyjskim.
Karta pocztowa z pozdrowieniami z frontu rosyjskiego
wysłana przez Andrzeja Janowca 4.2.1916 roku
do narzeczonej Heleny Mastalskiej
W marcu 1918 roku wojna na wschodzie zakończyła się. Bolszewicy podpisali pokój z państwami centralnymi. Andrzej otrzymał długo oczekiwany urlop. Część wolnego czasu spędził w Zarytem, gdzie pomagał rodzicom w gospodarstwie. Często odwiedzał okolice Kalwarii, gdzie w szkole w Wysokiej pracowała, poznana kilka lat wcześniej podczas odbywania służby wojskowej w Krakowie, jego narzeczona, Helena Mastalska.
Helena Mastalska, Kraków, rok 1915
Helena urodziła się 2 czerwca 1894 roku w Rzeszowie. Jednak już kilka tygodni później rodzina Mastalskich przeniosła się do Krakowa, gdyż Jan Mastalski, urzędnik kolejowy, otrzymał tam pracę. W Krakowie uczęszczałam do szkół: do I do IV klasy ówczesnej szkoły ludowej, następnie od I – V klasy (dziewiątej) szkoły wydziałowej – pisała po latach w swych wspomnieniach Helena Janowiec – kiedy miałam 12 lat zmarła nam matka było nas czworo dzieci, ja najstarsza pragnęłam bardzo uczyć się dalej. Jedynie dostępną wówczas szkołą średnią dla kształcenia się dziewcząt było 4-letnie seminarium nauczycielskie. Do seminarium rządowego nie dostałam się, opłata czesnego w szkole prywatnej była w naszych warunkach niemożliwa. Aby zdobyć to czego pragnęłam, już jako 16-letnie dziewczę „udzielałam lekcji” i opłacałam sobie nie tylko czesne, ale i częściowo swoje utrzymanie, by nie być ciężarem w domu. W ten sposób ukończyłam cztery kursa Seminarium nauczycielskiego T.S.L. im. Preisendanza w Krakowie, zdałam maturę z odznaczeniem i uzyskałam świadectwo dojrzałości w 1914 roku. [1] Wybuchła wojna – pracowałam w t. zw. biurze ewakuacyjnym magistratu krakowskiego. W 1915 roku Helena została zmuszona do opuszczenia ukochanego Krakowa. Od 1 września 1915 roku podjęła pracę w szkołach okręgu wadowickiego. Do 1918 roku pracowała w Wysokiej koło Kalwarii, a następnie w Leńczach i Stryszawie.
Gdzieś na froncie włoskim,
Andrzej Janowiec (po lewej) żołnierz C.K. Armii,
rok 1918
Co prawda walki na wschodzie zakończyły się, ale wojna trwała nadal. Po zakończeniu urlopu Andrzej powrócił do swej jednostki, która została wysłana na front włoski. Tam pod koniec działań wojennych, 4 listopada 1918 roku, dostał się do niewoli. W obozie jenieckim nie przebywał długo. Czteroletni pobyt w okopach odbił się na jego zdrowiu. Zachorował na czerwonkę. Został przeniesiony do szpitala w Weronie, w którym przebywał do 17 lutego 1919 roku. Dzień później, jako ochotnik zgłosił się do Komendantury Armii Polskiej gen. Józefa Hallera we Włoszech w miejscowości Santa Maria Capua Vetere. W randze podporucznika artylerii wcielono go do organizowanego 5 Pułku Strzelców Polskich. Tym sposobem w dalszym ciągu kontynuował swoje żołnierskie życie.
Żołnierze Armii Polskiej gen. Józefa Hallera we Włoszech,
pierwszy z lewej siedzi podporucznik Andrzej Janowiec,
Santa Maria Capua Vetere 20.04. 1919 r.
W niecały miesiąc później przeniesiony został do Francji, a już końcem kwietnia 1919 roku znalazł się w Polsce, w kolumnie amunicyjnej stacjonującej w Zamościu. Następnie przeniesiono go do Częstochowy. Podczas krótkich urlopów mógł odwiedzać rodziców i żonę.
Helena i Andrzej Janowiec,
pamiątkowe zdjęcie z czerwca 1919 r.
W rok po wstąpieniu do Armii Polskiej, 19 lutego 1920 roku, otrzymał interesujący go przydział. W randze podporucznika podlekarza weterynarii przydzielono go do Szpitala koni 2 i 3 armii stacjonującego w Równem, gdzie przebywał kilka miesięcy.

W tym czasie Helena, 3 marca 1920 roku, urodziła w Krakowie syna, któremu dano na imię Stanisław. Rodzinne świętowanie narodzin pierworodnego należało jednak odłożyć na później. Wojna na wschodzie rozgorzała na nowo. Wojska polskie ruszyły na Kijów. Początkowo ofensywa była sukcesem, w maju zajęto stolicę Ukrainy. W czerwcu bolszewicy zaczęli odzyskiwać utracone tereny, a armia polska znalazła się w odwrocie. Szpital koni 3 armii został ewakuowany do Białegostoku, a później dalej na zachód. Po odwrocie bolszewików spod Warszawy, część ochotników została zwolniona z wojska. 1 listopada 1920 roku podporucznik Andrzej Janowiec został przeniesiony do rezerwy decyzją Rejonowej Komendy Uzupełnień w Wadowicach. Po prawie sześciu latach mógł wreszcie jako cywil powrócić do domu.
Andrzej Janowiec (drugi z prawej)
wśród kolegów z wojska, 1920 r.
Po powrocie, Andrzej postanowił kontynuować przerwane przez wojnę studia, na Akademii Weterynarii we Lwowie. Tymczasem Helena, od 1922 roku, mieszkała w Zarytem, gdzie podjęła pracę. Urodził się drugi syn – Mieczysław.
Rodzina Janowców, Rabka Zaryte 1922 r. Pierwszy od lewej stoi
Andrzej Janowiec obok jego siostra Maria Zabawa. Siedzą:
Helena Janowiec z dwójką synów Stanisławem i Mieczysławem,
Zofia i Jan Janowcowie oraz siostrzeniec Józef Zabawa.
Helena została kierowniczką szkoły, która mieściła się w góralskiej chacie. W dwóch izbach uczyło się na zmiany 120 dzieci. Warunki były straszne. Zaryte musiało mieć nową szkołę, o budowie której mówiono od kilku lat. Helena postanowiła wziąć sprawy we własne ręce. Dzięki wsparciu mieszkańców udało się zebrać składki, za które zakupiono materiały budowlane oraz parcelę na której miała powstać szkoła. Rozpoczęto budowę.
Zaryte na tle Lubonia Wielkiego, po środku widoczny budynek szkoły
Andrzej po uzyskaniu, 23 czerwca 1926 roku, dyplomu lekarza weterynarii, objął stanowisko miejskiego weterynarza w Dąbrowie Tarnowskiej. Z tego powodu, pomimo zbliżającego się otwarcia nowej szkoły w Zarytem, Helena podjęła starania u władz oświatowych o przeniesienie jej w okolice Tarnowa. Tymczasem dzieci wraz z ojcem zamieszkały w Dąbrowie Tarnowskiej. Oczywiście, pełniąc dalej swoje obowiązki – czytamy we wspomnieniach Heleny Janowiec - czekam, w Zarytem, na ostateczna decyzję. W listopadzie wybucha w nocy pożar we wsi – oczywiście jestem na miejscu, w akcji pomocniczej zajmuję się losem pogorzelców. Następnie trzy dni po pracy jeździłam po wsi za zbiórką darów dla poszkodowanych. W efekcie zaziębiłam się – chora chodziłam do szkoły jeszcze przez dwa tygodnie, nie zdając sobie sprawy co mi jest – i taka zastała mnie wizytacja inspektora w szkole. Oczywiście zorientował się zaraz w sytuacji, z miejsca odesłał mnie do domu; zapadłam na ciężkie zapalenie opłucnej. Gdy stan jej zdrowia trochę się poprawił, przeprowadziła się do męża. Tam, 7 stycznia 1929 roku, przyszedł na świat trzeci syn – Jerzy. Przebyta choroba odcisnęła się na zdrowiu Heleny. Klimat okolic Tarnowa nie sprzyjał rehabilitacji. Z tego powodu małżonkowie zdecydowali się na powrót do Zarytego.
Staszek, Mietek i Jurek oraz kuzynka Teresa,
córka mjr Stanisława Mastalskiego brata Heleny Janowiec
W lutym 1929 roku Andrzej objął stanowisko lekarza weterynarii w Rabce, natomiast Helena, końcem kwietnia, decyzją władz oświatowych, została przeniesiona w stan spoczynku ze względu na stan zdrowia: Powoli zdrowie moje wyrównywało się – coraz bardziej wzmocniona, bezczynną pozostawać nie mogłam, jęłam się pracy społecznej wśród miejscowej młodzieży, moich byłych uczniów. W tym czasie z inicjatywy państwa Janowców powstało w Zarytem Ognisko Związku Podhalan, przy którym działało między innymi Koło dla dziewcząt i Koło gospodyń domowych. Podczas zebrań Helena urządzała pogadanki i odczyty, a także organizowała kursy gotowania, szycia, czy też robót ręcznych. W ramach Ogniska, specjalnie dla młodzieży, organizowano naukę pieśni i tańców podhalańskich, w efekcie czego z powrotem w modzie u młodych znalazł się strój góralski. Andrzej oprócz pracy zawodowej pomagał żonie, a także działał aktywnie w Kole Rezerwistów, Związku Strzeleckim, Polskim Towarzystwie Tatrzańskim i w Polskim Czerwonym Krzyżu.
Ognisko Związku Podhalan z Rabki Zaryte. Grupa w strojach regionalnych
po przedstawieniu wesela góralskiego. W środkowym rzędzie siedzą:
pierwsza po prawej Helena Janowiec, trzeci z lewej Andrzej Janowiec.
W tym czasie, obok swojego rodzinnego domu, Andrzej wybudował willę, do której przeniosła się rodzina. Dokoła był rozległy teren o powierzchni około 4,5 tys. m2. – wspomina Jerzy Janowiec. - Od południa pomiędzy drogą, a domem był ogród kwiatowy, niżej pole obrosłe dorodnymi świerkami i lipami. Kwitnąc rozsiewały miodowy zapach, który czuje do dziś – to zapach mojego rodzinnego domu. Wzdłuż naszej, posesji od strony południowo-zachodniej szumiał potok Luboński, a po jego drugiej stronie to już „Smoleniówka” i „Podskale”. Od północnego-wschodu były zabudowania „Na folwarku” i dom moich dziadków Zofii i Jana Janowca. Od południowego-wschodu przebiegał gościniec – droga z Rabki do Mszany Dolnej z mostem drogowym, oddalonym od naszego budynku o około 200 m. Willę nazwano „Słońce” i uruchomiono w niej pensjonat. Rabka stawała się coraz bardziej modnym uzdrowiskiem, a Zaryte, leżące u stóp Lubonia Wielkiego, urokliwym miejscem dla wakacyjnego wypoczynku. Jerzy Janowiec: Rabka w latach dwudziestych jako prywatne uzdrowisko własności Kadenów przeżywała szczytowy rozwój swojego rozkwitu i wspaniałości. Niebywałe warunki klimatyczne, wody zdrojowe, kąpiele zdrowotne oraz przepiękne widoki gorczańskich lasów i pól ściągały tysiące kuracjuszy i gości chętnych do podreperowania swojego zdrowia. Kto miał możliwość budował wille i pensjonaty dla przyjezdnych gości licząc na zarobek i olbrzymi dochód. Moja mama, emerytowana nauczycielka z Zarytego, wraz z ojcem prowadziła pensjonat p. n. willa „Słońce” zlokalizowany na granicy Rabki i Zarytego. Przez 10-cio letni okres wynajem dla gości był prowadzony w sezonie letnim. W 1939 roku postanowili prowadzić go również w sezonie zimowym. W sierpniu Komisja Zdrojowa zatwierdziła możliwość prowadzenia wynajmu dla gości również w sezonie zimowym. Na piętrze czekało na wczasowiczów 15-cie pokoi z pełnym wyposażeniem. Spiżarnia, magazyn i pełne wyposażenie kuchni przygotowane na cały sezon zimowy czekało na gości. W Zarytem takich pensjonatów było kilka, ale prosperowały tylko przez lato. Rodzice więc liczyli na pełne obłożenie i dobrą prosperite. Kuracjusze bardzo lubili te okolicę Rabki z uwagi na jej wyjątkowe uroki wizualne. Dolina Raby położona pomiędzy stokami Lubonia Wielkiego, a Grzebieniem i pasmami Turbacza była bardzo piękna i utkwiła w pamięci naszych gości, którzy od 10-ciu lat stale nas odwiedzali.

Pensjonat przynosił spore dochody, rodzinie Janowców powodziło się dobrze. Tymczasem chłopcy dorastali. Najstarszy, Stanisław, po ukończeniu szkoły powszechnej w Rabce, uczęszczał do IV Gimnazjum i Liceum im. Tadeusza Kościuszki w Krakowie – Podgórzu, gdzie 13 maja 1938 roku uzyskał świadectwo dojrzałości. 1 września 1938 roku złożył podanie o przyjęcie na studia wyższe wydziału Elektrycznego Politechniki Warszawskiej, na który został przyjęty 27 października. W międzyczasie, od 30 września do 26 października, odbył krótką służbę wojskową w Centrum Wyszkolenia Saperów w Warszawie. Mieczysław również uczęszczał do gimnazjum i liceum. W 1939 roku złożył maturę. W domu pozostał tylko najmłodszy, Jurek, który uczęszczał do szkoły w Rabce.
Andrzej Janowiec lekarz weterynarii , Rabka 1938 r.
Jeszcze dziś pamiętam ten okres beztroskiego dzieciństwa, – wspomina po latach Jerzy Janowiec - w którym zawsze pojawiała się postać mojego ojca. Byłem z ojcem bardzo związany i dla niego też byłem wszystkim. Dowoził mnie codziennie do Rabki, do szkoły na rowerze, co było dla mnie nie lada atrakcją, wspólnie pracowaliśmy w ogrodzie przy kwiatach dla mamy, wspólnie chodziliśmy do lasu na grzyby i maliny, organizowaliśmy ogniska dla gości pensjonatowych i rodziny, która zawsze licznie do nas na wakacje przyjeżdżała. I dopiero później doszło do mojej świadomości, że moje dzieciństwo było również jedynym okresem szczęśliwości moich rodziców, rozdziałem ich życia, w którym po trudach i rozłące związanej z I wojną światową nareszcie zamieszkali pod wspólnym dachem. W 1939 roku miałem 11-cie lat i pamiętam te czasy jako beztroskie lata nadzwyczaj udane. Przez cały rok czekaliśmy na wakacje, na gości, na letników i licznie odwiedzająca nas rodzinę, aby przez te dwa miesiące spędzić mile czas na zabawie i dziecinnych igraszkach. Wakacje te, dla Jurka, były bardzo udane. Staszek po zaliczeniu pierwszego roku studiów wrócił z Warszawy do domu. Mietek po zdaniu matury wyjechał na obóz Przysposobienia Wojskowego do Kielc. Jurek był szczęśliwy, mógł więcej czasu spędzać ze Staszkiem, którego „nie odbierał” mu Mietek. Dni upływały na wędrówkach, zabawach towarzyskich i ogniskach. Jerzy Janowiec: Wakacje dobiegały końca, budynek pustoszał. Goście wyjechali wcześniej niż zwykle; czuło się wszędzie atmosferę napięcia i wyczekiwania. (…) Beztroska nasza młodość skończyła się 1-go września 1939 roku.
Helena Janowiec z synami. Po prawej Mieczysław,
po lewej Stanisław, rok 1938
Rankiem 1 września 1939 roku wojska niemieckie i słowackie przekroczyły południową granicę Polski. Od rana komunikaty radiowe alarmowały o wybuchu wojny, walki trwały na zachodzie i północy. W naszym rejonie najeźdźców próbowały powstrzymać nieliczne, słabo uzbrojone oddziały Korpusu Ochrony Pogranicza oraz bataliony Obrony Narodowej złożone z ochotników. Mimo bohaterskiego oporu, jeszcze tego samego dnia, wojska niemieckie zajęły Zakopane i Nowy Targ. Po południu, 1 września, z rozkazu dowództwa Armii „Kraków” w ten rejon walk wysłano 10 Brygadę Kawalerii Zmotoryzowanej pod dowództwem pułkownika Stanisława Maczka, z rozkazem: 10 Brygada Kawalerii wzmocniona 1 Pułkiem Piechoty KOP (w styczności z nieprzyjacielem w rejonie Rabka – Jordanów) ma zadanie nie dopuścić do wyjścia nieprzyjacielskich jednostek pancerno-motorowych z wąwozów górskich na linii Myślenice – Dobczyce, skąd otwierają się dla mas pancernych doskonałe warunki terenowe do uderzenia na tyły Armii „Kraków”.
Niemieckie czołgi mijają płonąca wieś, wrzesień 1939 r.
Od samych godzin rannych, 1 września, drogi w kierunku północnym i wschodnim zapełniły się uciekinierami. Dramatyczne wydarzenia spowodowały również panikę wśród mieszkańców Rabki. Ewakuowano władze gminy, Policję Państwową oraz Ochotniczą Straż Pożarną. Ludność cywilna uciekała w kierunku na Mszanę Dolną, gdyż na linii szosy zakopiańskiej trwały walki. Jerzy Janowiec: Niebawem zaczęło się i u nas. Pierwsza walka odbyła się w powietrzu nieomal nad naszymi głowami, dwa niemieckie samoloty atakowały jeden polski, który dzielnie rewanżował się im ogniem swoich karabinów maszynowych. Była to piękna walka, trwała dość długo, niestety zakończyła się tragedią. Polski samolot z ogromnym pióropuszem dymu i ognia spadł za mostem kolejowym na góralską chałupę Karkulów i razem z nią spłonął. Pilot wyskoczył na spadochronie lecz Niemcy otworzyli do niego ogień i spadł w lesie za Rabą niedaleko od swojej maszyny. Tam został pochowany przez przygodnych litościwych ludzi. Przez całą okupację niemiecką opiekowaliśmy się jego grobem, składaliśmy świeże kwiaty, paliliśmy świece, a na miejsce upadku samolotu zachodziliśmy wybierać elementy aluminiowe samolotu nadające się do użytkowania, lub na pamiątkę tej pierwszej wojennej tragedii. Tak się zaczęła u nas w Zarytem wojna.

Przez cały dzień 2 września żołnierze KOP, 10 BKZ i ochotnicy starali się powstrzymać Niemców na odcinkach „Jordanów” i „Rabka”. Pomimo ciężkich walk toczonych w rejonie Wysokiej i Chabówki wojska polskie zostały zmuszone do odwrotu. Wieczorem Niemcy zajęli Jordanów i Chabówkę. Wokół rozciągały się łuny pożarów. Płonęły Wysoka, Jordanów, Skomielna Biała. Nieprzerwany strumień uciekinierów i wycofujących się oddziałów drugi już dzień ciągnął przez Rabkę i Zaryte. Andrzej postanowił przenieść rodzinę w bezpieczne miejsce, z dala od toczących się walk. W tym celu 2 września wysłał żonę z najmłodszym synem do znajomych w Kasince Małej. Wydawało się, że to wystarczy, bo wojska powstrzymają agresora na linii szosy zakopiańskiej, a po jego rozbiciu w ciągu kilku dni wszyscy powrócą do domu. Jednak rzeczywistość była inna. 3 września rankiem, wojska niemieckie wkroczyły do Rabki. Nie wiedząc o tym Andrzej, postanowił odwiedzić rodzinę w Kasince. W domu pozostawił Staszka, który miał pilnować dobytku. Gdy tylko zaczęło świtać wsiadł na rower i pojechał do oddalonej o 12 kilometrów wioski. Była niedziela, tato przyjechał do nas na rowerze, - wspomina Jerzy Janowiec – przywiózł dobre wiadomości, cieszyliśmy się bardzo, zwłaszcza, że dzień był przepiękny, wymarzony na niedzielną wycieczkę. Koło południa tato pojechał z powrotem do domu do Rabki. Za jakieś pół godziny zjawił się Stasiu (…). Staszek stwierdził, że jest źle. Niemcy ruszyli, spalili Wysoką, pobili naszych pod Jordanowem, posuwają się naprzód. Stasiu zamknął dom, klucz oddał do sąsiadów i przez Luboń Wielki i Szczebel przyszedł do nas, do Kasinki Małej, akurat wtedy, gdy Ojciec nie wiedząc o niczym pojechał z powrotem do domu.

Nie wiedzieliśmy co dalej robić. W domu, gdzie przebywaliśmy powstała panika. Szosa znajdująca się w pobliżu była zapełniona tłumem uciekinierów jadących na wschód. Siedzieliśmy w ogrodzie na ławce, Staś dopijał kwaśne mleko, które gospodyni wyniosła. Wtem znad Szczebla zaczęły ukazywać się samoloty. Wylatywały kluczami po trzy sztuki – było ich dwanaście. Wyglądały pięknie na tle granatowo–błękitnego nieba, srebrzyły się w słońcu jak stalowe ptaki. Szły bardzo wysoko. Wśród ludzi nastąpił entuzjazm – nasi, nasi lecą! Ilu ludzi było w domu, wszyscy wybiegli przed chatę. Niestety nie były to nasze samoloty. Na tłum ludzi zebranych przed chatą rzuciły trzy bomby i chyba tylko dzięki wysokości, z jakiej zostały zrzucone nie trafiły do celu. Doskonale pamiętam jeszcze dzisiaj; te trzy czarne punkciki odrywające się od srebrzystego ptaka, potem świst, huk, ogień, którego nikt się nie spodziewał. Spadły około 200 metrów przed chałupą, pod którą stałem z mamą i bratem. Uratował nas drewniany mur z metrowych polan, ułożonych wzdłuż płotu, za którym spadły bomby lotnicze. Nastąpił sądny dzień. Dach z domu zdmuchnęło jak czapkę zerwaną z głowy, komin rozsypał się jakby był z gliny, drewniane polana fruwały w powietrzu jak zapałki. Wszyscy rzucili się w kierunku pobliskiej góralskiej piwniczki, a tłum z szosy razem z wozami skrył się w olszynach nad Rabą po drugiej stronie drogi. Tato wrócił w czasie bombardowania, przejechał rowerem w bród przez Rabę gdyż most był pod obstrzałem, i znów byliśmy razem cali i zdrowi; mimo tego wszystkiego co się działo dookoła nas. Nikt z nas nie wiedział co dalej robić.
Po bombardowaniu, wrzesień 1939 r.
Podczas wspólnej rodzinnej narady zdecydowano o kontynuowaniu ucieczki. Rodzina dysponowała jedynie rowerem, na którym Andrzej przyjechał do Kasinki, w takim wypadku pozostawał tylko marsz piechotą. Z pomocą przyszedł przypadek. Na drodze pojawił się wóz Ochotniczej Straży Pożarnej z Rabki, którym ewakuowano kasę gminną i ważne dokumenty. Strażacy rozpoznali rabczańskiego weterynarza i zaproponowali miejsce w samochodzie. Tym szczęśliwym trafem dotarli do Limanowej, gdzie wśród uciekinierów Andrzej spotkał swoją rodzinę, która już wcześniej ewakuowała się z Rabki. Mieli konia i wóz. Wspólnie ruszyli w dalszą drogę. Dotarli do Raciechowic. Tam Andrzej dowiedział się, że ogłoszono drugą mobilizację dla rezerwistów. Postanowił udać się do Krakowa na punkt zborny. Pożegnał się z wszystkimi i poszedł do wojska. To był ostatni raz, kiedy Jurek widział swojego tatę.

W Krakowie Andrzej odwiedził ojczyma Heleny, Szymona Mysiaka. Poprosił go by udał się do Zarytego - gdy będzie to możliwe, aby przypilnować rodzinnego majątku. Następnie zgłosił się do Rejonowej Komisji Uzupełnień, gdzie podczas rejestracji dostał nominacje na kapitana i otrzymał przydział do Armii „Kraków”, z którą przeszedł szlak bojowy, aż do Lwowa.
Tabory Armii "Kraków" podczas wojny obronnej 1939 r.
Tymczasem Helena, Staszek i Jurek kontynuowali ucieczkę na wschód. 12 września, dotarli do Załuża za Sanem, niedaleko Lubaczowa. Tam spotkali wójta Rabki Franciszka Balę. Jego zdaniem dalsza wędrówka na wschód była bezcelowa i należało wracać. Wkrótce okazało się, że miał rację. 17 września 1939 roku wojska Armii Czerwonej wtargnęły w granice Polski. Najstarszy syn, Stanisław postanowił mimo wszystko kontynuować podróż. Chciał dotrzeć do Lwowa, do rodziny matki. Sobie tylko znanym sposobem „zorganizował” motocykl z pełnym bakiem paliwa. Po pożegnaniu z mamą i Jurkiem udał się w dalszą drogę. Helena zdecydowała się na powrót do domu, do Zarytego. Jerzy Janowiec: W półkoszkach na starym góralskim wozie zaprzężonym w parę koni, dzięki uprzejmości p. Franciszka Bali, byłego wójta z Rabki do 1939 roku, wracaliśmy z Załuża nad Sanem przez spalone wsie i miasta: Janów, Biłgoraj, Pacanów, Raciechowice i Limanową. W niektórych miejscowościach istniał tylko las kominów po spalonych domach. Wracaliśmy z duszą na ramieniu, nie mieliśmy pojęcia co zastaniemy w Zarytem. W końcu stanęliśmy przed bramą naszego domu. A właściwie przed dwoma słupami z nieistniejącej bramy. Nasadka w kształcie promieni słonecznych i skrzydła bramy leżały obok w rowie. (…) Cały budynek był zajęty przez wojsko. W każdym oknie suszyły się onuce i jakieś brudne szmaty. Na płocie na szczeblach nadziane były mamy kapelusze i służyły im za tarcze strzelnicze. Przed bramą stał wartownik niemiecki z karabinem i zapytał mamy „czego wy tu chcecie”. Mama odpowiedziała, że przecież to jest nasz dom. Kazał czekać, udał się wolnym krokiem w kierunku wejścia do naszego prywatnego mieszkania, zadzwonił do drzwi i za chwilę na schodach ukazał się dziadek Szymon.
Powrót do domu po wrześniowej tułaczce.
Helena z Jurkiem powrócili z wojennej tułaczki. Dom był w opłakanym stanie, zrabowany i zdewastowany przez żołnierzy niemieckich, którzy w nim kwaterowali. Jedne oddziały odchodziły inne przychodziły. Na szczęście z Krakowa, na piechotę, bo innej możliwości wówczas nie było, dotarł Szymon Mysiak, który zaopiekował się mieszkaniem i utrudniał jak mógł rabunek mienia, czego o mało nie przypłacił życiem. Dom choć zdewastowany stał cały. Na szczęście uniknął losu większości zabudowań na „Folwarku”, które podpalone przez Niemców spłonęły w początkach września. Ocalały jedynie willa „Słońce” i dom dziadków Janowców, a na końcu osiedla willa „Grażyna” i dom mieszkalny jej właścicieli. Reszta domów i budynków gospodarczych oraz piękna willa „Gaworówka”, należąca do dyrektora banku z Krakowa pana Gawora uległy zagładzie. Przyczynę tego nieszczęścia Janowcowie poznali z relacji sąsiadów: Nasze wojsko cofało się szosą na Mszanę Dolną – zapisał po latach w swych wspomnieniach Jerzy Janowiec – na przeciwko naszego domu rosły po obu stronach drogi olbrzymie świerki. Wojsko pościnało je wszystkie na drogę robiąc w ten sposób olbrzymi zator. Chcieli chociaż na chwilę zatrzymać napór wroga i tym samym umożliwić swobodne wycofanie się naszej armii. Niewiele to jednak pomogło Niemcy samochodami pancernymi zepchnęli ścięte drzewa do rowów przydrożnych i dalej pojechali naprzód. Nasi uchodzili przed nimi w panice i popłochu. Na poprzednim postoju w lesie na „Smoleniówce” zostawili jednego żołnierza, który zaszył się gdzieś w krzakach i zasnął, zmęczony snem kamiennym. Obudzili go nadjeżdżający Niemcy i to strzałem, w brzuch raniąc nieboraka. Dobrzy ludzie się nim zajęli, chcieli go umieścić w „Gaworówce”, ale matka pana Gawora nie zgodziła się na to. Odmówiła pomocy widocznie w obawie o własne życie i w obawie represji ze strony Niemców za pomoc udzieloną żołnierzowi polskiemu. Umieszczono go naprzeciwko u Stolarczyków na „Ślabancie” i tam niebawem zmarł. [2] (…) Matka pana Gawora zamknęła się w „Gaworówce” jak w twierdzy, pospuszczała psy i nie chciała Niemców wpuścić do środka. Niemcy się wściekli wyłamali bramę, wystrzelali psy i weszli do willi. Jakimś cudem matka pana Gawora uniknęła tego losu i uciekła do Stolarczyków. Cała grupa niemieckich żołdaków obłożyła „Gaworówkę” snopkami słomy podlała benzyną i podpaliła dom. Drewniana wysuszona przez lata willa płonęła jak pochodnia.
Płonące zabudowania, wrzesień 1939 r.
Żołnierze rozochoceni dziełem zniszczenia, podsycani okrzykami przejeżdżających szosą wojsk niemieckich, otoczyli kordonem trzy góralskie zagrody na „Folwarku”: Handzlów, Dziechciowskich i Zabawów i zapalili wszystkie zabudowania. Spłonęło całe gospodarstwo Dziechciowskich: dwa domy mieszkalne, stodoła, obora i pozostałe zabudowania gospodarcze. Zagroda Handzlów: dwa domy mieszkalne, stodoła, obora i wszystkie zabudowania gospodarcze. U Zabawów dom mieszkalny na piwnicy, obora, stodoła i wszystkie zabudowania gospodarcze. Niemcy otoczyli cały teren kordonem żołdaków i nie pozwolili nikomu wyjść z płonących budynków. Strzelali do wszystkiego co żyło i wydostawało się z ognia. Tak zginęła, zastrzelona na progu własnego domu, matka pana Dziechciowskiego. Przed naszym domem zastrzelili krowę, która wyrwała się z płonącej obory Zabawów. Wszystko spłonęło: całoroczne plony, krowy, konie, owce, nawet nie oszczędzono psów przy budach uwiązanych na łańcuchach. Płonący dom Zabawów był w odległości 20-tu metrów od naszego budynku. Ściana zaczęła się tlić od samego żaru. Jednak Niemcy polewali ją wodą. Nie chcieli spalić naszego budynku, bo był im bardzo potrzebny do codziennego kwaterowania wojska. W ten sposób rozpoczęła się Niemiecka okupacja.

cdn.

[1] Pani Helena uczęszczała do Prywatnego Seminarium Nauczycielskiego Żeńskiego Towarzystwa Szkoły Ludowej im. Franciszka Preisendanza w Krakowie posiadającego prawo publiczne na mocy reskryptu Pana Ministra Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego Nr 11811/I . Reskrypt dawał szkole prawo do przeprowadzania egzaminów maturalnych.
[2] Został pochowany przy szosie nieopodal szosy tuż pod płotem „Gaworówki”. Przez całą okupację okoliczni mieszkańcy dbali o grób, po wojnie szczątki ekshumowano i przeniesiono na cmentarz do Rabki.

Serdeczne podziękowania składamy Jerzemu Janowcowi za udostępnienie materiałów z rodzinnego archiwum.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz