niedziela, 15 kwietnia 2012

Rodzina w wirze historii cz. 2

Działania wojenne wygasły, w miejsce niemieckich władz wojskowych, pod koniec września, w Rabce rozpoczęła działalność administracja okupacyjna. Sanatoria, pensjonaty i większe domy zostały skonfiskowane przez władze okupacyjne. W części z nich utworzono domy wypoczynkowe i szpitale dla żołnierzy niemieckich, część została przeznaczona na kwatery dla wojskowych i cywilnych pracowników administracji, kolejne stały się siedzibami niemieckich instytucji i przedsiębiorstw.
Niemiecki personel wraz z młodzieżą Hitlerjugend
na schodach prowadzących do willi "Jaworzyna"
Willa „Słonce” również została zarekwirowana. Rodzinie Janowców pozostawiono tylko niewielkie mieszkanie. Pozostałą część domu, po opuszczeniu go przez kwaterujące wojska, przekazano pod siedzibę zarządu firmy „Klee und Jägier”. Kierował nią wiedeńczyk, inżynier Jäger. Zajmowała się ona budową dróg na terenie Generalnego Gubernatorstwa, była właścicielem licznych kamieniołomów, z których pozyskiwano potrzebny budulec. Jeden z nich znajdował się w Zarytem, za willą „Marysieńka”. Wśród zatrudnionych tam robotników pracowali przymusowi pracownicy żydowscy z obozu w Rabce. Wysadzali za mostem kolejowym nad Rabą olbrzymie bloki kamienne – wspomina Jerzy Janowiec - które były od lat piękną ozdobą tej rzeki i też poszły na podbudowę dróg. Baliśmy się bardzo żeby nie odkryli kamienia na Luboniu Wielkim wzdłuż żółtego szlaku Borkowskiego, przez turnie. Dlatego też powzięto akcje zamazania znaków na szlaku.
Kamieniołom w Zarytem, 1938 rok.
Zdjęcie z archiwum Piotra Kuczaja.
Pod koniec września 1939 roku, po miesięcznej tułaczce w domu zjawił się Mietek, który był na obozie pod Kielcami. Jerzy Janowiec: Po miesiącu zjawił się średni brat Mietek. (…) Przyszedł piechotą w strasznym stanie. Buty powiązane sznurkiem, ubranie w dziurach pospinane agrafkami, strasznie wymizerowany, ale żywy, ucieszyliśmy się bardzo. Helena mogła częściowo odetchnąć, jednak nadal niepokoił ją los Staszka i męża. W połowie października nadeszła wreszcie wiadomość od Stanisława. Był w Warszawie u wujostwa. Chciał kontynuować studia i pracować w stolicy. Po załatwieniu najważniejszych spraw przyjechał w odwiedziny do Zarytego.
Helena Janowiec z synami Mieczysławem i Stanisławem
oraz ojczymem Szymonem Mysiakiem
Jak się okazało w swych wojennych wędrówkach dotarł aż do Lwowa. Tam odwiedził braci Heleny, Romana Mastalskiego i Aleksandra Niezabiłowskiego. W mieszkaniu wujka spotkał się z ojcem, który dotarł do Lwowa 16 września z resztkami swej jednostki. 20 września Rosjanie zajęli Lwów. Najbliżsi za wszelką cenę chcieli zatrzymać Andrzeja. Proponowali przebranie się w cywilne ubranie. Prosili, tłumaczyli, że to już koniec, ale nic nie wskórali. Andrzej twierdził, że honor oficera nie pozwala mu na takie rozwiązanie. Postanowił wrócić do koszar. Wyszedł z mieszkania w mundurze. Na ulicy został zatrzymany przez bojówkę komunistyczną i przekazany w ręce NKWD.
Kapitan Andrzej Janowiec, 1920 rok
Po tym wydarzeniu Staszek postanowił opuścić okupowany przez Rosjan Lwów. Zanim linia demarkacyjna przecinająca ziemie polskie została uszczelniona, początkiem 1940 roku, wraz z rodziną matki przeszedł przez „zieloną granicę” do Generalnego Gubernatorstwa. Dotarł do Warszawy, gdzie początkowo zamieszkał u wujostwa, a potem wynajął mieszkanie.

Po kilkudniowym pobycie w domu Staszek powrócił do Warszawy, w której przebywał przez cały czas okupacji, choć formalnie pozostawał mieszkańcem gminy Rabka zameldowanym „w Zarytem pod numerem 87”. W stolicy od czerwca 1940 roku pracował jako technik w zakładach radiotechnicznych F.S.W. (Fermelde Technische Stadwerke Abt.KDA. Warschau). Praca w takiej firmie dawała „mocne” papiery i chroniła od wywózki na przymusowe roboty do Niemiec. Staszek szybko nawiązał konspiracyjne kontakty. Początkowo podjął na tajnych kompletach studia politechniczne. W lipcu 1942 roku został zaprzysiężonym żołnierzem Armii Krajowej, przyjął pseudonim „Krawat”. Cały czas utrzymywał kontakt z rodziną, systematycznie odwiedzając matkę i młodszych braci.
Helena Janowiec wraz z synami Mieczysławem,
Stanisławem i Jerzym.
W grudniu 1939 roku nadeszła wreszcie długo oczekiwana wiadomość od męża Heleny. Radziecka karta pocztowa napisana została 30 listopada 1939 roku w miejscu, którego nazwa nikomu nic nie mówiła – Starobielsk.

Najserdeczniejsza Halusiu!

Chciałbym Ci chociaż w kilku słowach dać znać o sobie, że żyję i trzymam się dotąd zdrowo. Nie mam spokoju o Was, czy żyjecie, czy wróciliście Wszyscy i to mnie najbardziej martwi. Jedynym marzeniem moim jeszcze w życiu, by Was zobaczyć! Chciałbym Wam przesłać życzenia świąteczne – a może już – o ile nie osobiście, to może z bliższa prześlę weselsze. (…) Nie wiem też co z domem, czy spalony! Pisz Haluśka krótko, parę zdań jako odpowiedz na powyższe, bym otrzymał.

Najserdeczniejsze pozdrowienia przesyłam i całuję Cię Haluśka gorąco oraz Jureczka, Miecia i Stasia.

Dla wszystkich znajomych serdeczne pozdrowienia. Pa!
Radziecka karta pocztowa ze Starobielska
Helena natychmiast wysłała odpowiedź, która prawdopodobnie dotarła do Andrzeja. Kilka kolejnych powróciło jednak z adnotacją adresat nieznany. Kontakt się urwał. W styczniu 1940 roku znajomy weterynarz z Nowego Targu przekazał Helenie pozdrowienia od męża. Jemu i grupie kilku oficerów udało się zbiec z obozu jenieckiego w Starobielsku. Namawiali do wspólnej ucieczki również kapitana Janowca, ale odmówił. Miał kłopoty ze zdrowiem, poza tym zaczęto zwalniać z obozu szeregowych żołnierzy, oficerowie liczyli, że w dalszej kolejności zostaną zwolnieni również oni.
Koperta z listem wysłanym do obozu w Starobielsku. Widoczna pieczęć
"Retour Inconno." co oznacza "Zwrot poczty. Adresat nieznany."
Nie spełniły się marzenia o rychłym powrocie Andrzeja. Należało czekać. Warunki życia pod okupacją były coraz trudniejsze. Jerzy Janowiec: Do dziś pamiętam kawę zbożową słodzoną sacharyną, czarny gliniasty chleb smarowany marmoladą z buraków i suszone dorsze, które trzeba było piłą kroić, żeby się do garnka zmieściły.

Jurek w 1942 roku ukończył szkołę podstawową w Rabce. Aby uchronić się przed wywózką na roboty przymusowe do Niemiec kontynuował naukę w zawodowej szkole handlowej w Krakowie, przy ul. Dietla. Tam zetknął się z działalnością „Szarych Szeregów” oraz uzupełniał naukę na tajnych kompletach. Zamieszkał u cioci na Podgórzu, ale prawie na każdą niedzielę był w Rabce. W kwietniu 1943 roku berlińskie radio podało wiadomość o odkryciu w Katyniu masowych grobów oficerów polskich wymordowanych, jak informowała oficjalna propaganda, wiosną 1940 przez radzieckie NKWD. Zorganizowano komisję Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, która miała przeprowadzić ekshumację ciał pomordowanych. Przez całą wiosnę „Goniec Krakowski” drukował listę nazwisk zidentyfikowanych oficerów. Znowu odżył strach o los ojca. Jurek przebywający w Krakowie systematycznie kontrolował notatki prasowe. Na szczęście informacja o rozstrzelaniu kapitana Andrzeja Janowca nie pojawiła się. Odetchnęli. Nie wierzyli w tym czasie oskarżeniom niemieckim. Ludzie mówili, że oficerowie z obozów jenieckich zostali zwolnieni przez Rosjan lub przeniesieni w głąb Związku Radzieckiego. Tych, których znaleziono w Katyniu, według „dobrze poinformowanych” wymordowali Niemcy kiedy ich schwytali. Międzynarodowy Czerwony Krzyż, do którego zwróciła się z prośbą o pomoc Helena, również nie potwierdził śmierci kapitana Janowca.
Informacja otrzymana od Niemieckiego Czerwonego Krzyża
W listopadzie 1943 roku rodzina Janowców przeżyła kolejne chwile grozy. Grupa partyzantów postanowiła przeprowadzić akcję zaopatrzeniową na willę „Słońce”. Partyzanci liczyli na przejęcie broni osobistej urzędników niemieckich oraz zmagazynowanej żywności. Celem akcji było również ukaranie inżyniera Jägera, który w obelżywy sposób traktował polskich pracowników zatrudnianych przez niemiecką firmę.
Willa "Słońce"
Tak te wydarzenia zapamiętał Jerzy Janowiec: W listopadzie 1943 roku został zorganizowany przez partyzantów napad na „Słońce”. Moim zdaniem akcja zupełnie nieprzemyślana, bez żadnego zasadniczego powodu, gdyż ani broni, ani specjalnego zaopatrzenia w „Słońcu” nie było. Nie przeprowadzono też przed zamierzoną akcją rozpoznania w terenie, ani też punktów istotnych zagrożeń – rozeznanie takie mogłoby zapewnić powodzenie zamierzonej akcji. Możliwość przeprowadzenia wywiadu była prosta, ponieważ w firmie pracowali ludzie znający jej wewnętrzną organizację. Okazało by się wtedy, że broń w magazynie na pierwszym piętrze jest składowana tylko na dzień, natomiast nocą Niemcy zabierają ją do swoich pokoi. Wiedziano by też, że magazyn żywnościowy mieści się w suterynie obok kuchni i jego zawartość można wynieść bez jednego strzału, nikt bowiem w nocy go nie pilnował. Wiedziano by również, że na parterze budynku, tuż przy drzwiach wejściowych, spał – uzbrojony – jeden z niemieckich szoferów. To właśnie on stanowił największe zagrożenie akcji.

Trudno mówić „co by było gdyby”. Fakt, że grupa bojowa weszła do budynku po sforsowaniu drzwi od strony północno–zachodniej. Niemiec mieszkający na parterze siedział cicho, wypuścił tylko przez okno dziewczynę pracującą w kuchni. Ta zwiała szybko w obawie o swoją fryzurę, bo „chłopcy z lasu” golili głowy dziewczynom sypiającym z Niemcami. Grupa weszła po schodach na pierwsze piętro do wąskiego korytarza, na który wychodziły drzwi wszystkich pomieszczeń zajętych przez Niemców. Któryś krzyknął: „Bitte aufmachen, polnische Wehrmacht!!!”, popierając rozkaz serią automatu wzdłuż korytarza. Po chwili Niemcy zaczęli strzelać przez zamknięte drzwi. Cały korytarz i schody znalazły się w krzyżowym ogniu. Grupa została zmuszona do odwrotu. Na przeciw schodów były dwie sypialnie, z których strzelano, także Niemiec z parteru zaczął strzelać do wycofujących się partyzantów. Nieudana akcja dobiegła końca, „Sójka” [3] otrzymał postrzał w brzuch. Rannego doniesiona na kocu na Skalisne, gdzie zmarł. Został pochowany w prowizorycznym grobie na prawym brzegu Raby. Aż dziw, że była tylko jedna ofiara – przy takim ostrzale na wąskiej klatce schodowej mogli zginąć wszyscy. [4]
Żołnierze Oddziału Partyzanckiego "Adama", jesień 1944 r. Stoją od lewej: NN, NN,
Roman Medwicz ps. "Morski", NN, Edward Palarczyk ps. "Jeleń", N. Malec
ps. "Kmicic". Siedzą od lewej: Jan Kuczaj ps. "Kula", Jakub Hojny ps. "Leszek",
Józef Kochan ps. "Krzysztof", Władysław Rogowiec ps. "Witold".
Po napadzie Niemcy rozpoczęli śledztwo. Podejrzenie o „nadanie” akcji padło na rodzinę Janowców, którzy przecież mieszkali w tym budynku. Wszystkim groziło wywiezienie do obozu koncentracyjnego. Janowców uratowało wstawiennictwo, Niemki z Bielska, Marty Linert, pielęgniarki, która współpracowała z grupą partyzancką „Witolda” Władysława Rogowca. „Siostra” bo taki pseudonim przyjęła w konspiracji, ukrywała partyzantów w swym domu i przekazywała im zdobyte informacje. Mieszkała nieopodal willi „Słońce” w domu „Podskale”. Z „Siostrą”, nie wiedząc o jej konspiracyjnej działalności, utrzymywali kontakt pracownicy firmy „Klee und Jägier”, a szczególnie Austriak Wolf, który lubił przebywać w jej towarzystwie i często odwiedzał ją w domu. Od nich między innymi uzyskiwała wiadomości przekazywane potem partyzantom.
Płyta nagrobna Marty Linnert ps. "Siostra"
znajdująca się na rabczańskim cmentarzu parafialnym.
W lipcu 1944 roku, na wakacyjny urlop, z Warszawy przyjechał Staszek. Radość była ogromna. Podczas pobytu zawiadomił rodzinę, że ma dziewczynę i zamierza się żenić. Tymczasem wojska niemieckie ponosiły klęski na froncie wschodnim. Rosjanie zajęli Lublin i zbliżali się do Warszawy. Staszek, pod koniec lipca, przerwał urlop. Przeczuwał, że coś się wydarzy. 1 sierpnia wybuchło w stolicy powstanie. Szeregowiec z cenzusem „Krawat” został żołnierzem batalionu „Miłosz” mjr Stefana Jastrzębskiego „Miłosza”. Wszedł w skład kompanii „Ziuk” dowodzonej przez por. Józefa Romana ps. „Ziuk”. Kompania, złożona w większości z ochotników walczyła na odcinku wschodnim Śródmieście Południe, tocząc ciężkie walki w rejonie Al. Ujazdowskich i ul. Wiejskiej.
Żołnierze batalionu "Miłosz" w Śródmieściu Południowym
podczas powstania warszawskiego. Źródło: www.nac.gov.pl
Staszek walczył przez cały czas powstania. W czasie walk na ulicy Wiejskiej, nieopodal Gmachu Sejmu, 27 września 1944 roku, został ciężko ranny, serią w pierś. Koledzy zanieśli nieprzytomnego Staszka do szpitala powstańczego, który mieścił się w piwnicach pod budynkami przy ulicy Mokotowskiej 55 i 56, gdzie po kliku godzinach zmarł z powodu odniesionych ran. Pochowany został na prowizorycznym cmentarzu, w ogrodzie na tyłach kamienicy pod nr 26, przy Al. Ujazdowskich.
Pogrzeby podczas powstania warszawskiego. Źródło: www.nac.gov.pl
Przez długi okres czasu rodzina nie wiedziała nic o jego śmierci. Dopiero po kilku tygodniach po upadku powstania, wiadomość o śmierci Staszka przekazała rodzinie jego narzeczona, Zofia Krowicka, do której w ostatnim liście napisał: Pamiętaj, że w razie gdybym nie wrócił, ty zawiadom moją Mamę. Powiedz jej, że to „był mój obowiązek.”
Stanisław Janowiec ps. "Krawat"
Tymczasem front był coraz bliżej, odczuwało się coraz bardziej początki końca hitlerowskiej okupacji. Jurek postanowił porzucić naukę w Krakowie, jak mówił wolał wyzwolenie przeżyć w domu rodzinnym. Przez pewien czas ukrywał się przed wywózką na roboty do Niemiec. Za pośrednictwem starszego brata Mietka, został zatrudniony w Spółdzielni Rolniczej „Podhale” w Rabce. Początkowo w charakterze chłopca do wszystkiego, a następnie na stanowisku subiekta w sklepie żelaznym u pana Broszkiewicza. Czasem pomagał w magazynie, który prowadził pan Jasiński wraz z jego bratem. Jednak jesienią musiał porzucić pracę i znowu się ukrywać.

Była jesień, ciemna noc okupacji zbliżała się do końca. – wspomina Jerzy Janowiec – Jednak Niemcy do końca kąsali nas swoimi wilczymi kłami. Nadzorowałem na dworcu kolejowym w Rabce (razem z kierownikiem szkoły podstawowej w Zarytem, p. Gorgoniem, który też w „Podhalu” pracował) rozładunek wagonów kolejowych z kartoflami. Wozacy przewozili kartofle dużymi dwukonnymi wozami do magazynów spółdzielni w Rynku. Akurat w tym dniu Niemcy przeprowadzili obławę na partyzantów na Luboniu Wielkim. (…) Płonęły biedne góralskie zabudowania na polanie Surówki u Krzysiów, a wraz z nimi cały życiowy dorobek właścicieli. Co chwilę słychać było serie z karabinów maszynowych, wybuch granatów, a dym z płonących zagród wiejskich osnuwał białym welonem całe południowe stoki Lubonia Wielkiego.
Dworzec kolejowy w Rabce
Siedziałem okrakiem na ścianie wagonu z kartoflami, co chwilę podjeżdżał pusty wóz z parą koników, robotnicy szybko go załadowywali i pełny odjeżdżał do magazynu spółdzielni. Wszystko odbywało się w ciszy i spokoju, każdy z trwogą patrzył tylko na stoki Lubonia i myślał skrycie - czy przeżyli, czy zdołali się przebić przez zacieśniający się pierścień wroga.

Podszedł do mnie znajomy wozak i szepnął na ucho: „panie Jurku, trzeba by wspomóc księdza na plebanii tymi kartoflami, bo w parafialnej kuchni dla biednych nie mają co do garnka włożyć…” Powiedziałem – oczywiście, zrób to tylko dyskretnie, żeby wpadki nie było. Dużego ryzyka nie było, wozy do magazynu przejeżdżały tuż obok plebanii, i tak trzy pełne wozy zamiast w niemieckim magazynie wylądowały w piwnicy u ks. Zdebskiego. Później co chwila przychodził ktoś po prośbie, z torbą lub pustym woreczkiem, które dyskretnie były wypełniane kartoflami. Przyszedł nawet jeden z granatowych policjantów. Znałem go, był to ojciec mojego kolegi Adama, bardzo porządny człowiek, współpracował z podziemiem przez całą okupację. (…) Wokół wagonów w czasie przeładowania kręciła się chmara dzieciaków. Wyłapywały one każdy kartofel, który wpadł do błota. Czasem któryś z robotników rzucał łopatę pod wóz żeby biedne dzieciaki miały co zbierać. Wszystko by było dobrze gdyby, te „obdartusy” swoją zdobycz odnosiły od razu do domu. Tymczasem zdobyte kartofle usypywali sobie w pryzmy z drugiej strony rampy, żeby w ten sposób nie tracić czasu na każdorazowy transport zdobyczy do rodzinnych domów.

Pech chciał, że zauważyli to dwaj żandarmi niemieccy, którzy razem z dużym psem wilczurem, patrolowali dworzec. Podeszli do mojego wagonu, zapytali kto tu dowodzi. Nie spodziewając się niczego zeskoczyłem z wagonu, podszedłem do nich, a wtedy jeden bez uprzedzenia rąbnął mnie pięścią w twarz. Wpadłem w kałuże i błoto, a drugi Niemiec poszczuł na mnie psa, który zaczął mnie szarpać na wszystkie strony. Instynktownie zacząłem się bronić, tarmosiliśmy się z tym psem w błocie. Raz pies był na wierzchu, raz ja i tak to trwało przez kilka minut. Z późniejszych relacji robotników, którzy byli świadkami tego zdarzenia, dowiedziałem się, że jeden z żandarmów wyjął pistolet i chciał mnie chyba zastrzelić, tylko obawiał się żeby psa nie zranić. Mieli dobra zabawę obserwując moją nierówną walkę z psem. Po jakiejś chwili odwołali psa i odeszli – widocznie do innych zadań, ważniejszych niż ochrona paru kartofli „ukradzionych” przez dzieciaki. Robotnicy jakoś mnie pozbierali i odtransportowali do domu. Przez dwa tygodnie kurowałem swoje poszarpane ręce i nogi. Do pracy już nie wróciłem – ukrywałem się aż do wyzwolenia.
Żołnierze niemieccy w Rabce
Nadszedł styczeń 1945 roku. Wśród Niemców dało się zauważyć coraz większe oznaki niepokoju. Od jesieni coraz większą aktywność przejawiały działające w okolicy oddziały partyzanckie Armii Krajowej. Coraz częściej w okolicy pojawiali się również partyzanci radzieccy. Ludzie opowiadali o przeprowadzonych akcjach, w wyniku których Niemcy ponosili znaczne straty. W połowie stycznia ruszyła radziecka ofensywa. Na drogach pojawiły się tłumy uciekinierów, które podążały na zachód. Niemiecka administracja i firmy zostały ewakuowane z Rabki. Na teren uzdrowiska przybyły specjalne jednostki saperów, których zadaniem było wysadzenie najważniejszych obiektów. Jerzy Janowiec: Niemcy, którzy przez całą okupację zajmowali nasz budynek uciekli. Teren zajęły specjalne brygady saperów, które miały za zadanie niszczyć wszystko co mogło by się przydać nadchodzącej armii radzieckiej. Wysadzili w pierwszej kolejności piękny most kolejowy na rzece Rabie, wprowadzając uprzednio na niego olbrzymią cysternę kolejową. Połączenie kolejowe z Rabką przestało istnieć. Zniszczyli też stację kolejową w Zarytem i spalili dworzec. Przyszła wiadomość, że podobno mają wysadzić wszystkie większe budynki, do których i nasze „Słońce” należało. Jednak już nie zdążyli, przeszli do Rabki gdzie były ważniejsze obiekty „strategiczne”. W uzdrowisku, „jednostka podpalaczy” dokonała znacznych zniszczeń, między innymi wysadziła w powietrze mosty i elektrownię, spaliła Dom Zdrojowy, wille „Konary”, „Gałązkę Rozmarynu”, podpaliła baraki na Łęgach. Większych zniszczeń dało się uniknąć dzięki interwencji partyzantów z oddziału AK ppor. „Adama” Jana Stachury, którzy zajęli część budynków między innymi wille „Tereska”, „Olszówka” i budynek poczty. W niedzielę, 28 stycznia 1945 roku wojska radzieckie, od strony Zarytego, wkroczyły do Rabki.
Most kolejowy w Zarytem.
Tak to pierwsze spotkanie z Rosjanami wspomina Jerzy Janowiec: Było niedzielne popołudnie 28 stycznia 1945 roku. Jak zwykle po obiedzie spotkaliśmy się w „murowańcu” koło mostu kolejowego u Jaśka Miśkowca. (…) Na zboczach Bani, schodzących aż do brzegów Raby, od czasu do czasu następowały jakieś eksplozje i wybuchy. Nie zwracaliśmy na to na razie uwagi gdyż w tych czasach było to raczej normalne zjawisko. Jednak po jakimś czasie zorientowaliśmy się, że to ostrzał nadchodzących wojsk radzieckich.

Na gościńcu coraz większe kolumny wojsk niemieckich. W białych ochronnych skafandrach na nartach i pieszo, samochodami i na motocyklach uciekali w popłochu. Rozbiegliśmy się do swoich domów. Ludzie pochowali się po suterynach i piwnicach. Ja chciałem jeszcze dobiec do domu, do matki i brata. Jednak drogę odcięli mi wycofujący się Niemcy. Nie mogłem się zdecydować żeby przebiec gościniec pomiędzy nimi. Leżałem przy płazach ułożonych wzdłuż ścieżki schodzącej z gościńca do domu Polczaków. Do domu miałem około 100 m., jednak dzielił mnie od niego gościniec, przez który wycofywali się pod ostrzałem uciekinierzy niemieccy. Czekałem na odpowiedni moment żeby dobiec do domu. Wtem w budynek Tadka Kowalczyka uderzył pocisk artyleryjski, fontanna belek, dochówek i gruzu poleciała w powietrze. Za chwilę drugi pocisk uderzył w budynek koło kapliczki pod „Warszawianką”, trzeci trafił w stodołę Jurczaka. Za każdym razem leciały w powietrze belki, deski i szczątki rozbitego budynku. Huk był niesamowity bo od tych budynków dzieliło mnie niecałe 150 metrów, Jak się później okazało to radzieckie czołgi wyszły na prostą koło „Miernika” i zaczęły ostrzał budynków, na szczycie gościńca, koło naszego domu. Na domiar złego pod „Warszawianką” usadowiła się grupa radziecka z karabinem maszynowym i zaczęła strzelać do wycofujących się Niemców wzdłuż gościńca.
Panorama Zarytego, 1938 rok.
Dojście do domu miałem absolutnie odcięte. Wycofałem się więc rakiem poza budynek Polczaków i skierowałem się do ich zewnętrznej piwniczki ziemnej, gdzie już się zebrała cała ich rodzina. Byłem przy drzwiach tej piwniczki jak nastąpił straszny wybuch. Razem z drzwiami wyrwanymi podmuchem z zawiasów wpadłem do środka. Wycofujący się Niemcy wysadzili most drogowy na gościńcu oddalony zaledwie 50 m. od piwniczki, w której się schroniłem. Nikomu nic się nie stało, tylko uszy od wybuchu ogłuchły.

Wszyscy byli wystraszeni: co z nami będzie, jacy oni są, ci „wyzwoliciele”. Za piętnaście minut zaroiło się od tych „ciubaryków”. Coś okropnego co to było za wojsko. Worki na plecach, karabiny na sznurkach, do pasa przytroczony osmolony kociołek.

Wróciłem do domu. Rodzina ukryła się w oborze u Zabawów, bo z Bani od strony Rabki był jeszcze ostrzał z karabinu maszynowego. Posiedzieliśmy trochę w tej oborze, bo kule latały po całym podwórku i wróciliśmy do domu żeby dobytku pilnować. Niewiele dało się uchronić, wszystko było uważane jako zdobyczne, poniemieckie. „Dawaj klucze od wsiech komnat” krzyczeli do matki i nie można im było wytłumaczyć, że tam przecież jest wszystko otwarte. Przed domem postawili armatę i zaczęli strzelać w kierunku na Rabkę i do tego karabinu maszynowego, który strzelał z Bani. W budynku od tych strzałów wyleciały wszystkie szyby, piece popękały od podmuchu i spadła część dachówek – a przecież to styczeń, zima. (…) W każdym razie radość była wśród ludzi ogromna, że to już koniec okupacji, że już jesteśmy u siebie.

cdn.

[3] Józef Flig ps. "Sójka" figuruje w spisie partyzantów biorących udział w późniejszych akcjach oddziału partyzanckiego, dlatego w akcji tej zginął prawdopodobnie Stanisław Śmietana ps. "Sarna". W akcji tej brali udział także Mieczysław Siwek ps. "Ryś" i Władysław Fudro ps. "Jeleń".

[4] W parę tygodni później, nieopodal cmentarza w Klikuszowej, na szosie zakopiańskiej, samochód inżyniera Jägera został ostrzelany. Jäger zginął na miejscu, niestety wraz z nim zginął kierowca – Polak, który przed wojną był pracownikiem Ochotniczej Straży Pożarnej w Rabce.

Serdeczne podziękowania składamy Jerzemu Janowcowi za udostępnienie materiałów z rodzinnego archiwum.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz