Bożnicę bardzo dobrze zapamiętała rabczanka, Katarzyna Luberda. Oto jej wspomnienia: Widok Żydów w czarnych kapeluszach z pejsami i długimi brodami nie był nam obcy. Często rodzice wysyłali nas po chleb do piekarni Stillera, przez co nasza droga przebiegała obok Bożnicy. Do bożnicy prowadziły schody. Co dwa stopnie był podest na których znajdowały się brązowe ławki z oparciem. Bożnica była dużym budynkiem posiadającym sporo wielkich okien przez które obserwowaliśmy co dzieje się w środku. To była piękna drewniana Synagoga, od wzgórza chroniona murem oporowym. Wybudowana na platformie prostokąta 9 na 15 metrów, na podmurówce z kamienia. Pokrycie tworzyła wartościowa blacha, zrabowana później przez Niemców po dwóch lub trzech latach od wybuchu wojny w trakcie rozbierania bożnicy. Do środka wpadało dużo światła przez przestronne okna z łukami i kolorowymi szybkami w górnej części. Wieczorem kiedy bożnica była rozświetlona widać było, że wszystko tam błyszczało. Bożnica miała babiniec dla kobiet. Wejście znajdowało się od zachodniej strony, prowadziły do niego schodki. Bożnica miała dwa pomieszczenia. W pierwszym przy wejściu była umywalka do obmywania rąk, znajdowały się tam zawieszki na płaszcze, regały z książkami. W drugim była obszerna sala z rzędami ławek, bimą i świętą skrzynią. Przy wejściu do Bożnicy znajdowała się tablica z dziesięciorgiem przykazań.
Sztetl, rys. Marcin Kitz |
Wspomnienia o rabczańskiej bożnicy niejednokrotnie połączone były z żydowskimi uroczystościami obchodzonymi w danym czasie. Zanim jednak przejdziemy do ich przytoczenia chcielibyśmy w skrócie poruszyć temat dosyć popularnych i krzywdzących legend dotyczących społeczności żydowskiej, a jednocześnie postarać się wyjaśnić genezę tych stereotypów.
Zwyczaje związane z tradycją i religią żydowską z pewnością budziły zainteresowanie wśród niewtajemniczonych sąsiadów. Niejednokrotnie doszukiwano się w nich czegoś magicznego. Gdy połączy się ciekawość z uszczypliwością w stosunku do wyznawców innych religii oraz konkurencją, a do tego wszystkiego dojdzie ludzka wyobraźnia, to pozostaje tylko kwestią czasu powstanie stereotypów i mitów na temat danej społeczności. Jeżeli chodzi o starozakonnych to dzisiaj nikt już nie wierzy w to, że Żydzi rodzą się ślepi z ogonem i rogami oraz wydzielają z siebie zapach siarki. Do niedawna jednak - a może i wciąż, spotykało się bezkrytyczną wiarę w opowieści o nadnaturalnych zdarzeniach z ich udziałem, których autentyczność niejednokrotnie oznaczałaby pogwałcenie wszystkich praw nauki i kazałaby zakwestionować całą naszą wiedzę i rozumienie świata. Żydom zarzucano między innymi czczenie złotego cielca w świątyni, polowanie na młodych chrześcijan i umieszczanie ich w beczce z gwoździami w celu pozyskania krwi niezbędnej do sporządzenia macy, czy też wymyślne profanacje hostii (przykładem może być "Poznańska legenda o skradzionych hostiach"). Historie te wędrowały z ust do ust ulegając coraz większym zniekształceniom i tak coraz barwniejsze opowieści wędrowały w świat. By zwiększyć wiarygodność, a tym samym przerażenie, część z historii była spisywana i publikowana z zaznaczeniem o ich prawdziwości. O ile mit o złotym cielcu w świątyni, można powiedzieć, że nie niósł ze sobą żadnych poważniejszych konsekwencji o tyle historie związane z mordami rytualnymi i profanacją hostii nie zawsze kończyły się niewinnie i nie było w nich nic zabawnego. Ludzi oskarżano o pakt z diabłem i uprawianie czarnej magii - czego konsekwencje były tragiczne. Więcej na ten temat można przeczytać w pracy Łukasza Kępskiego pt. "Posądzenia o mordy rytualne i profanacje hostii w Polsce w XVI-XVII". Jak można zauważyć ideologicznie zorganizowana nienawiść to nie jest tylko rzeczywistość faszystowskich Niemiec. Największy wpływ na wrogość i nietolerancję ma myślenie stereotypowe wyrosłe na białych plamach wiedzy ogólnej. Możemy mieć jedynie nadzieję, że owe oskarżenia w XXI wieku są już czystym anachronizmem.
Powróćmy do opisu świąt w rabczańskiej bożnicy. Najbardziej znanym świętem dla większości Polaków, a z kolei najważniejszym w judaizmie jest szabat. Jest to święto na cześć Boga Stworzyciela i Przymierza, które zawarł z Izraelem. Ma również przypominać Żydom wyzwolenie z niewoli egipskiej. Szabat zaczyna się wieczorem i trwa od zachodu słońca w piątek do zachodu słońca w sobotę. Jest to czas radości, spędzania czasu z rodziną i oddawania się przyjemnością - czas mający być przedsmakiem ery mesjańskiej, czyli ery istotnej naprawy duchowej i etycznej ludzkiej rzeczywistości, według tradycji bez wojen, zbrodni, cierpienia i konfliktów, po której nastąpi kres istnienia świata. Tradycyjnie przed szabatem gospodyni zapala dwie świece. Przed pierwszym posiłkiem, a także po sobotniej porannej modlitwie zmawia się kidusz. Jest to modlitwa błogosławiąca szabat zmawiana nad kielichem koszernego wina. Odmawiający, a także wszyscy obecni podczas zmawiania błogosławieństwa, powinni skosztować wina z kielicha. W szabas należy spożyć trzy świąteczne posiłki pierwszy w piątek po zmroku, drugi w sobotę przed południem, ostatni w sobotni wieczór. W sobotę wyznawcy judaizmu zaprzestają większości codziennych obowiązków, nie mogąc też nakłaniać innych do wykonywania tych obowiązków zarówno pośrednio, jak i bezpośrednio. Na pożegnanie święta nad winem, wonnościami i światłem świecy recytuje się hawdali. Katarzyna Luberda tak przedstawia obraz cotygodniowego świętowanie szabatu w okolicach rynku: W piątki po zachodzie słońca zaczynał się czas szabatu, który trwał do soboty wieczór. Było bardzo cicho. Wszystkie sklepy od południa w piątek były pozamykane - trzeba było się wcześniej zaopatrzyć. W domach, przy stołach zbierali się Żydzi odświętnie ubrani. W oknach paliły się świece. Modlili się. My jako dzieci podglądaliśmy, ale o psikusach nie było mowy - wszyscy zachowywali powagę i nie zakłócali porządku świąt. Mężczyźni udawali się do Bożnicy na modły. Życie rynku w Rabce zamierało na ten czas.
Szabat w małym miasteczku, rys. Henryk Pilatti |
Kolejnym świętem zapamiętanym przez panią Katarzynę było święto Sukkot (z hebr. Sukka - szałas, namiot), czyli tak zwane Święto Szałasów lub Kuczki, rozpoczynające się dwa tygodnie po żydowskim Nowym Roku - Rosz Haszana. Święto to upamiętnia mieszkanie w szałasach i namiotach podczas ucieczki Izraelitów z Egiptu i wędrówki do Kanaanu. Ma przypominać Żydom, w jakich warunkach musieli wtedy mieszkać. Ortodoksyjni Żydzi mieszkają w nich przez cały czas podczas tych świąt, a pozostali korzystają z nich tylko w czasie modlitw przy synagogach. Szałasy przystraja się owocami. Sukkot trwa siedem dni, a święto zamyka dzień ósmy tzw. Simchat Tora ("Radość Tory"), w którym obnoszone są w radosnej procesji zwoje Tory siedmiokrotnie wokół świątyni. Rzeki Poniczanka i Raba przepływające przez Rynek - wspomina Katarzyna Luberda - wraz z okalającymi ich brzegi pięknymi wierzbami i drobniejszą roślinnością tworzyły niepowtarzalne tło - rzeka Raba nie była jeszcze uregulowana wysokim murem - do odgrywającego się nad ich brzegami w przepięknej scenerii żydowskiego święta Sukkot. Przy dzisiejszym moście na Gilówkę były schodki którymi można było zejść do rzeki. Żydzi budowali „kucki” - tak nazywaliśmy ich domki. Zbudowane były one z roślinności porastającej brzegi rzek, przeróżnych gałęzi patyków i tym podobnych. To były takie chatki w których się modlili. Gdy poziom rzeki był wyższy, wtedy były budowane w pewnej odległości lub na balkonach. Po świętach chatki były rozbierane.
Święto Sukkot, mal. Leopold Pilichowski |
W trakcie poszukiwań natrafiliśmy na opis ślubu żydowskiego w Rabce. Pochodzi on z książki pt. "Coraz krótsze lata" przedwojennego mieszkańca Rabki, Aleksandra Ziemnego. Fragment ten jest wart przytoczenia w całości, nie ze względu na opis samej ceremonii (o której zresztą jest tylko kilka zdań), ale z powodu dokładnego opisu bohaterów tej uroczystości. Pozwala poznać bliżej przynajmniej dwóch spośród wielu mieszkańców rabczańskiego sztetlu:
Pierwszy z prawej Aleksander Keiner (Ziemny) wraz z kuzynem Jerzym Minderem. Fot. ze zbiorów Hanny Kleinberg |
Z krawcową Franią P. odwiedzały się dość rzadko przed wojną. Do zamążpójścia Frania, młodsza od mamy co najmniej o dziesięć lat, mieszkała daleko za kolebiącym się mostkiem na Poniczance. Kilometr w Rabce to była duża odległość, dostateczna, żeby obluźniły się lub w ogóle przerwały kontakty. Jeśli każdy miał wokół siebie dużo więcej niż dziś przestrzeni, to na pewno było dużo gęściej od rzeczy i drobnych, a poważnie traktowanych spraw. Ale do Frani ciągnęło mamę od czasu do czasu, nie miały zresztą ze sobą żadnych interesów (mama szyła sobie u kogo innego). Rozumiem dzisiaj, że widzenie i zamienienie z Franią bodaj kilku zdań mogło stać się potrzebą dla człowieka przeciętnie otwartego ku ludziom, a cóż dopiero dla mamy.
Krawcowa Frania była - mam świętą nadzieję, że jest i dzisiaj - człowiekiem na każdą pogodę. Byłaby aż tak uniwersalna? Przeciwnie, ani trochę. Bez trudu można opisać ją niewieloma kreskami, przy użyciu barw podstawowych. Zwłaszcza jedna intensywna barwa, mówiąc już dosłownie. Płomienna rudość. Z niej wywodziły się obfite skupiska złotych piegów, sięgające od brzegu czoła do nasady szyi. A wielu grupkom piegów przewodniczyły jeszcze znamiona, ni to pieprzyki, ni brodawki. Dziwna rzecz, dodając powierzchowności Frani cech trochę osobliwych, nie szpeciły, co tam, podkreślały dynamiczny wdzięk tej kobiety. Rubaszna w gestach i odezwaniach, czujnie rzeczowa wobec cudzych zmartwień, pomocna z naturalnej potrzeby i ochoty, lekkomyślnie, to znaczy bez pamięci o sobie wdająca się w dziesięć imprez, z których połowa była z góry wątpliwa. Szyła dużo, ale mówiono, że kiepsko. Taniość roboty była tu głównym walorem, za który tępiły ją zawzięcie konkurentki.
Miała wtedy, na przedpolu wojny, trzydzieści dwa, może cztery lata. Wiem, że mieszkała na pięterku solidnego góralskiego domu z bierwion. Przeznaczony bardziej na wynajmowanie izb niż dla wygody gospodarzy. Jej miejsce zamieszkania widzę jednak tylko z zewnątrz, jak było urządzone, nie pamiętam, choć zaglądałem tam mamą kilka razy. Jedno właściwie widzę wciąż wyraźnie: twarz Frani, pomarszczoną całą - poprzecznie - od śmiechu, w którym ginęły jej, do tego już małe, zielonkawe oczy. Krótki nos aż cofał się jakoś do wewnątrz od tego marszczenia.
Byłem z mamą na ślubie Frani, choć nie zabrała mnie na wesele (z ciasnej izby wyniesiono mi tylko na dwór kawał kruchego placka ze śliwkami i kompot agrestu do popicia, co mnie prawie całkiem udobruchało). Wyszła za człowieka krępej budowy łysiejącego, o rumianych policzkach i dziecinnie ufnym wejrzeniu. Nie myliło ono, dość rzadki przypadek. Maurycy pracował w tartaku, przy znakowaniu drzewa. Zarobki byle jakie; od początku wiedzieli, jak trudno będzie im się urządzić. Nie odważyłbym się niczego odgadywać na temat ich uczuć intymnych, lecz wolno powiedzieć bez obawy, że była to wzajemna skłonność dwóch różnych dobroci - różnych materią i wyrazem. Kiedy mama przypomina sobie dzisiaj Maurycego jako "samą dobroć", nie ma w tym za grosz egzaltacji. Dowiedziałem się, już po wojnie, jak wiele i co robił on dla ludzi wokół siebie, na co dzień, dyskretnie, aż do ukrywania swego istnienia - poprzez drobne, lecz sumujące się przecież tak istotnie uczynki. W latach późniejszych do "samej dobroci" dołączyła się "sama dzielność", zresztą druga wynikała pewnie z pierwszej.
Pamięć o ludziach zwykła oplatać się wokół jednego obrazu, choćby mało ważnego. Ale gdyby nie on, fakty rozsypałyby się jak opiłki, zginęłyby po prostu, odepchnięte raz na zawsze przez aktualizującą się stale świadomość. Dla mnie takim obrazem jest ślub Frani i Maurycego w parterowej bożnicy - nic ze świątyni, prawdziwie dom modlitwy - uczepionej stoku wzgórza nad Rabą. Nowożeńcy chodzą w kółko pod czerwono-złotym baldachimem, rozpiętym na czterech toczonych słupkach, które trzymają poważni mężczyźni. Błogosławieństwo znad otwartej księgi, radośnie zawodzący śpiew kantora, uniesione wysoko pucharki...
Zdjęcie ślubne Alicji Paster i rabczańskiego dentysty Romana Kleinberga. Fot. ze zbiorów Hanny Kleinberg |
Lgnąłem wtedy do ludzi o naturalnym duchowym cieple, łatwo, jakby bezwiednie przekazywanym otoczeniu (niepojęte, egzystowali tacy!). Ale brakowało mi jakichkolwiek innych talentów rozpoznawczych, nawet pospolity zmysł obserwacji był w uśpieniu. Byłem czternastoletnim chłopakiem, którego rzadko imały się refleksje, jeżeli nie dotyczyły nart, pływania, przebojów filmowych z piosenkami, wiecznych piór oraz marek aparatów fotograficznych z szybką migawką. Jednak i mnie - nawet mnie - uderzyło straszliwe onieśmielenie tej pary, sięgające katuszy. Każde było porażone własnym zawstydzeniem, a ponadto wstydzili się oboje już razem. Mało, że pierwszy raz w życiu występowali publicznie; byli powodem i ośrodkiem uroczystości, którą karmiło się parę setek ludzi. Żądano od nich, żeby grali bohaterów miasteczka przez całe pół dnia, aż do nocy.
Nie wytrzymali, zawiedli. Widzę, jak półprzytomni wdrapują się, strzępiąc ślubne stroje, do zamówionej dorożki. Maurycy stawia do połowy budę, pod chichot wielu gapiów, po czym wciska się do oporu w kąt dorożki, Frania w drugi. Wyglądają, jakby ciężko awanturowali się przed chwilą. Wystające dwie nogi w białych pończochach i dwie w sztuczkowych spodniach zdają się należeć do osób najzupełniej sobie obcych.
Wesele żydowskie w małym miasteczku galicyjskim, rys. Wojciech Grabowski. |
Ca za głupio intensywne wspomnienie. Ostry rysunek, barwy pełne, kształty wyraziste. Przecież spędziliśmy potem z Franią i jej mężem cztery ciężkie lata, zdani w pewnym stopniu jedni na drugich. Wiele z tych dni ważyło o losie i zdrowiu. Najpierw Podhajce, podolska mieścina, pełna zamętu i lęków, w której od zimy do lata zmieniało się kilkakrotnie dach nad głową. Potem Ural, a dokładnie jego wschodnie przedproże, łagodniejące w stronę wielkiej płyty syberyjskiej. Tam budowaliśmy w tajdze siedlisko od surowego korzenia, spiesząc się niezgrabnie, aby zdążyć przed nastaniem pierwszych mrozów w listopadzie. Właśnie tam Frania i Maurycy ukazali się w pełni. Kim są i co potrafią. Byli pod każdym prawie względem ludźmi pierwszej potrzeby. Frania łatała wszystkim wszystko, co jeszcze się dało. A jeśli trafił się kawałek perkalu czy szewiotu, z przydziału i poza nim, wymyślała nowe fasony na użytek tajgi. Maurycy odkrył samego siebie. Wątpię, czy przypuściłby dawniej, że może być osobą wszech nauk na poziomie rzemiosła, od władania toporkiem ciesielskim, poprzez kucharzenie "na bazie" zielsk, ziół i leśnych jagód, do naprawy butów i zegarków.
I oto cały ten korowód zdarzeń związanych z Franią i mężem, jest dzisiaj w mojej pamięci czymś podrzędnym, wtórnym wobec sceny ich ślubu, który minął bez nadprogramowych wrażeń, wyjąwszy zapeszenie państwa młodych.
cdn.
Super artykuł!
OdpowiedzUsuństereotypy dzialaja w obie strony, wiele jest "polskich" stereotypow, ktore nie maja nic wspolnego z rzeczywistoscia :))))
OdpowiedzUsuń