Zjednoczona Rzeczpospolita była państwem
wielonarodościowym, a jego obywatele czerpali poczucie swej wspólnej tożsamości
nie tyle z krwi płynącej w ich żyłach czy z ojczystego języka, co ze wspólnego
wszystkim posłuszeństwa wobec władcy i prawa. - napisał Norman Davies w
książce "Boże Igrzysko. Historia Polski." Wielonarodowość, a co za
tym idzie wielokulturowość państwa Polskiego miała wpływ na relacje i wzajemne
zależności w społeczeństwie. Uczenie się od siebie nawzajem dawało okazję do
szybszego współrozwoju społeczeństwa, ale skutkowało także konfliktami
społeczno-kulturowymi, podczas których niejednokrotnie bezkrytyczne uczucie
racji brało górę nad poszanowaniem drugiego człowieka.
Badając stosunki polsko-żydowskie w Rabce spotykamy się z
wieloma opiniami, ciągle aktualna pozostaje tu zasada ile głów, tle zdań. Podczas
przytaczania przychylnych czy też negatywnych opinii, bardzo często może rodzić
się pokusa generalizowania poglądów lub zachowań, tak aby indywidualny pogląd
(czy zachowanie danej osoby albo grupy osób) – w tym przypadku górala o żydach,
czy też w drugą stronę żyda o góralach - traktować jako reprezentatywny dla
danej społeczności. Trudność polega na tym, że nawet w małych społecznościach
jest zbyt wielu indywidualistów by można mówić o ogóle, dlatego zapoznając się
z relacjami wypada pamiętać o zasadzie, że prawda leży zazwyczaj pośrodku,
najczęściej bez nagrobka.
Z opisem społeczności żydowskiej Rabki spotykamy się także
we wspomnieniach kuracjuszy, którzy licznie odwiedzali nasze zdrojowisko. Jak społeczności te odbierali przyjezdni pokazują poniższe fragmenty.
W korespondencji z lipca 1901 roku do Głosu
Narodu, gazety reprezentującej poglądy klerykalne i antysemickie, Poznańczyk,
zapewne wielkopolanin, nadesłał swoje spostrzeżenia dotyczące żydów w Galicji.
Rabka
26 lipca.
Czemu
żydzi "popierają" krajowe zdrojowiska? - Wyzysk żydowski na
jarmarkach. - Sklepy chrześcijańskie.
Źródła lecznicze Galicji są
liczne i stanowią niezawodnie wielki kapitał w bogactwie krajowem. Ale niestety,
kapitał ten sam przez się nieuzdolniony jest do odrzucania renty i
współzawodniczenia z wodami innych krajów. A śmiało rzec można, że Galicja
posiada skarby wód mineralnych, albo jedyne w swym rodzaju, albo na całą
Europę nieliczne tylko mające źródła współzawodniczące. Te powinny nietylko
stawić czoło bardzo wielu wodom europejskim, ale i z kraju ściągnąć do siebie
daleko liczniejszych pacjentów, szukających pomocy leczniczej. Czemże się więc
dzieje, że to wielkie bogactwo źródeł leczniczych zawsze jeszcze jest
kopciuszkiem między europejskiemi wodami. Nie sam brak przedsiębiorczości o to
winić należy. Gdyby ta gałąź krajowej przedsiębiorczości była łatwą, a bardzo
wydajną, jużby ją dawno opanowali żydzi, jak opanowali prawie całe mleczarstwo
krajowe, a zwolna opanowują rolnictwo. Tymczasem żydzi próbowali wprawdzie
eksploatować i nasze zakłady zdrojowe, ale musieli ustąpić z pola, bo im brak
jednej bardzo ważnej rzeczy, t. j. zmysłu dla ochędostwa i dla piękna, które są
niezbędnie potrzebne, żeby zakład leczniczy postawić na stopie europejskiej. A
przeszkadza też temu brak tegoż zmysłu u całej publiczności żydowskiej, która
jest plagą niektórych, a bardzo znacznych zakładów leczniczych w Galicji. Nie
można tego powiedzieć o Rabce. Jest i tu po trosze żydów, a przedewszystkiem
żydówek z dziećmi, ale to nie gatunek hałaciarski. Jak tam u nich w
mieszkaniach, nie wiem, ale na zewnątrz nie widzi się ani dużo obrzydliwych
peruk u kobiet, ani loków i pejsów u mężczyzn. Przedstawiają się w ubraniu jako
"fajnowicze" i dlatego nie rażą. Tylko szwargot niemiecki razi. Nie
mogą się pozbyć niemczyzny. W pewnych wodach galicyjskich już doszło do tego,
że sami przedniejsi żydzi emigrują, twierdząc, że wytrzymać tam nie można
"von unsere Laut!".
Gdyby tak zresztą publiczność
polska popierała swojskie wody, jak to czynią żydzi, inną byłaby siła
ekonomiczna i kulturna tych wód. Ale niechaj nikt nie przypuszcza, że żydzi
"popierają" swojskie uzdrowiska z obowiązku obywatelskiego. Dzieje
się to przeważnie dla bliskości, lub dlatego, że znajdują tu
"kosierne" pożywienie. Dlatego też tak ciągną do Karlsbadu, bo i tam
liberalizm niemiecki, gdy chodzi o pieniądze, uwzględnia przesądy żydowskie. A
przesądy te są wielkie. Pewien rabin-cudotwórca z Bukowiny, tak bogaty, że w
swem mieszkaniu ma urządzenie, wzorowane na urządzeniu wiedeńskiego burgu, nie
mógł się zdecydować na to, żeby chorą córkę wywieść do Meranu. Dziewczę umarło,
ale zasadzie stało się zadość. Pani rabinowa tak tłomaczyła lekarzowi swój
opór: "Gdybyśmy pojechali do Meranu, musielibyśmy zabrać swego rzezaka, a
ponieważ jemu tam nie pozwolonoby bić bydła i t. d. na nasz stół, z rzezakiem i
wśród całej cywilizacji merańskiej umarlibyśmy z głodu".
Tak więc dzieje się, że w
krajowych wodach galicyjskich pełno żydów; to nie służy rozwojowi uzdrowisk,
tylko owszem mu przeszkadza. Żydzi na ogół żyją bardzo oszczędnie i nie dbają o
komfort, schludność i piękno.
O to wszystko więc powinna dbać
publiczność polska. Jest ona też bardzo wymagającą, zwłaszcza w kierunku
niesłusznym, ale mało się przyczynia do zrównoważenia swych pretensyj
wyrozumiałą względnością. Szczególnie podejrzywa każdego, że chciałby na niej
zarobić. Kiedyś nas pięciu turystów w szałasie u Morskiego Oka, chciało się
posilić i zaprowiantować na uciążliwą , jak wiadomo i całodzienną przeprawę
przez Polski Grzebień do Szmeksu.
Jakież było nasze rozczarowanie,
gdyśmy w spiżarni gospodarza znaleźli dla nas pięciu tylko 3 jaja, a zresztą
nic a nic. Jakże pan chcesz tu robić interesy, kiedy nie dbasz o zapasy dla
publiczności? Tak strofowaliśmy "hotelistę" morskoocznego. Ale jego
oczy inaczej widziały rzeczy i stosunki. Ha! odrzekł, gdybym miewał samych
gości takich, jak panowie, toćby człowiek dbał o pełną spiżarnię, ale ci
państwo z Warszawy nawet swoje samowary przynoszą na plecach górali, a od nas
żądają tylko za darmo ciepłej wody, zresztą niczego. Tak było lat temu ze
dwadzieścia. Daj Boże, żeby teraz było lepiej.
Tem się publiczność polska nie
odznacza, żeby swemu użyczyła zarobku, prędzej żydowi. Dlatego też i dziś
jeszcze po wodach nie może się zawiązać handel polski. Tu w Rabce restauracje
polskie, wcale nie złe i nie drogie. Tylko Królewiacy mocno narzekają na
drożyznę i na zupełny brak pensjonatów, tej instytucji zachodniej cywilizacji,
która tak ułatwia pobyt w zagranicznych wodach. Tu po za restauracjami,
wszelkie potrzeby do życia kupuje się albo od górali albo od żyda.
Ale i to przyznać trzeba, że
widać jednak początki konkurencji chrześcijańskiej z żydami.
O dobry kilometr od zakładu
leczniczego, jest wieś Rabka, gdzie się odbywają wszelkie jarmarki. Cały
"rynek", naturalnie nie brukowany, otoczony jest czemś w rodzaju
Sukiennic krakowskich. Jest to po prostu szereg bud drewnianych, na stałe
urządzonych. W powszednie dnie świecą pustkami, ale w dnie odpustu i jarmarku
panuje tu ruch żywy i malowniczy. W budach rozkładają żydzi swe towary, a w
pocie czoła pracują nad wyzyskaniem swej klienteli góralskiej. Chłop lezie jak
ćma w ogień żydowskiego wyzysku, ale go też żydowi uprzykrza targiem równie
wytrwałym, jak bezczelną jest cena żydowska. W końcu zawsze mucha góralska
uwięźnie w pajęczynie żydowskiej, a gdy chodzi o sprzedaż lub kupno
cenniejszych rzeczy, n. p. bydła, zaraz się rozlega okrzyk: "pućta na
litkup". W Sukiennicach krakowskich przeważnie siedzą żydzi, tu w
rabczańskich opanowali wszystkie sklepy. Co za pyszne postacie znalazłby tu
malarz. Co za szwargot, usilność w wymowie, że tylko u Icka kupuje się dobry
towar i t. p. Nowem było dla mnie, że żyd przy targu zaciąga się papierosem, a
niekiedy na ochłodę zakrapia się selterką, naturalnie bez szklanki.
Rabczańskie "sukiennice" w Rynku. Fot. ze zbiorów Józefa Szlagi |
Lud sam niestety
zaczyna i tu tracić na malowniczości ubiorów. Mówią, że jest dosyć zamożny, bo
dużo zarabia na gościach kąpielowych, ale nie dba już widocznie o zachowanie
dawnych obyczajów. "Pełnych górali" mało się widzi; daleko więcej
tych, co na wpół ubrani po góralsku a na wpół po waćpańsku lub obdartusowsku,
robią wrażenie ni to ryby ni raka. Prawie zupełnie zginęły na kapeluszach
sznury muszelek porcelanowych. Buty walczą też z kierpciami zawzięcie. Nie mało
mnie też zdziwiło, że żandarmi stracili dawne swe a tak piękne kapelusze z
koguciemi pióropuszami. Dziś świecą pikelhaubami, podobnemi do pruskich. To
charakterystyczne
Ale wróćmy do głównej materji.
Na takim jarmarku góralskim żydzi królują i panują. Zboże tylko i krupy
sprzedają górale z wozów. Na jednym miewają cztery gatunki, płachtami i
wiechciami poprzedzielane. Kowalskie wyroby także sprzedają górale, a góralki
gotową "toaletę" kobiecą. Górale wyrabiają też tu dużo płótna. Na
stokach gór Lubonia widać wielkie spłazy białe. Sądziłem, że to gryka czyli
tatarka, dopiero na wycieczce przekonałem się, że to bielniki pełne płótna.
Wody na bielniki dostarczają liczne źródła i deszczowe zbiorniki.
Jarmark w Rabce. Fot. ze zbiorów Józefa Szlagi |
Najenergiczniejszym objawem
handlu, współzawodniczącym z żydami, są to nasze sklepy chrześcijańskie. W
Rabce (wsi) jest ich aż trzy, a skład p. Moskalskiego odznacza się wszechstronnością
zadziwiającą. Lud zaczyna się już przyzwyczajać do tych sklepów. Przekupki
góralskie zaopatrują się w nich "en gros". Młody góralczuk na
prymitywnym wózku zawozi zamówione towary do odległego o dobry kilometr zakładu
i nie małą robi konkurencję jedynemu w "zakładzie" żydowskiemu
handlowi. Towary są wszędzie doskonałe, n. p. szynka pragska, krakowskie
kiełbasy i t. d. Ceny tylko dość drogie, a przyczyną drożyzny jest licha
komunikacja.
"Echa
kąpielowe" [w:] "Głos Narodu", 169:1901
Trzy lata później czytelnik podpisujący się pseudonimem T.S. nadesłał do Głosu
Narodu krótką korespondencję z sezonu kąpielowego w Rabce.
Rabka. 15
sierpnia. (Muzyka żydowska. – Cyganie. –
Przemysł krajowy. – Chóry
akademickie.)
Jednem z głównych uprzyjemnień życia we wszelkich zdrojowiskach
jest bezsprzecznie stała muzyka, codziennie grająca w centrum miejscowości. W
Rabce usługę tę oddaje orkiestra żydowska, z czego nie robię zarzutu zakładowi,
bo prawdopodobnie ochotników polskich nie było. Świadczy to jednak smutnie o
braku przedsiębiorczości śród rodzimych grajków. – Przykro wygląda, gdy żydki
tutejsze co dzień z rana odgrywają pobożnie „Serdeczna Matko”: trąci to nieco
profanacją. – Lepiejby również było, żeby rano wstrzymali się muzykanci od
godnych popisów, a przenieśli je na południe: od 8 – 10 godziny bowiem odbywają
się w pobliskiej kaplicy msze św., których uczestnicy zmuszeni są podczas
nabożeństwa słuchać płochych walców, lub Doppeladlera.
– W lesie przesiadują
kuracjusze większą część dnia. Wielce jednak niemiłą niespodziankę stanowią
wypadający z za drzew cyganie, żądający natarczywie jałmużny. – Chłopy to
zdrowe, tęgie, zdatne do najcięższej roboty: mało jednak kto odmówi zapomogi,
bo milszy spokój niż jęczenie cygańskie. Jest w Rabce jeden tylko policjant,
staruszek bardzo czcigodny; należałoby zwrócić jego uwagę na grasujących
cyganów, którzy stanowią niemiłą przeszkodę w spacerach.
Wspaniałe powietrze przyciąga coraz liczniej nawet zdrowych;
tego sezonu bawi w Rabce osób dwa tysiące. Ruch więc wielki po sklepach, gdzie
byłaby dobra sposobność popierania przemysłu krajowego. Niestety o nim bardzo
tutaj cicho. Nawet najkonieczniejsze wyroby, jak atrament i pióra – powszechnie
sprzedają niemieckie. O „Tlenie” i fabryce Wasilewskiego jakoś nie słychać.
Dziś w restauracji widziałem na stole zapałki z napisem: „Troppauer Zunder”.
Ładna zapobiegliwość o krajowy przemysł!
Odbyło się w tym sezonie kilka reunionów, przedstawienie p.
Chorążego, monologisty i koncerty: chóru akademickiego krakowskiego i
lwowskiego. Chór krakowski zwłaszcza przez parę dni ogólne zbierał poklaski:
dziwić tylko mógł mały procent pieśni narodowych. Trudno do nich zaliczyć
pijacką pieśń smutnej pamięci: „Pije Kuba do Jakóba”, którą aż do znudzenia
chórzyści karmili uszy kuracjuszów.
"Z sezonu
kąpielowego" [w:] "Głos Narodu", 227:1904
Obserwacje społeczności żydowskiej Rabki zostały także
zapisane w rodzinnym pamiętniku przez Marię Mierzyńską, z domu Heller, która
część swojego dzieciństwa miała okazję spędzać w Rabce.
Obecność Żydów towarzyszyła nam od dzieciństwa. Ojciec
pracował jako inżynier elektryk i inżynier budowy maszyn na Śląsku, lekarze
jednak doradzili mu, aby nas obie, tj. moją młodszą o półtora roku siostrę
Kasię i mnie, postarał się ulokować – o ile możność w zdrowym klimacie, z uwagi
na nasze nadwątlone zdrowie. Ponieważ nasza mama pochodziła z Rabki, gdzie
przebywało jeszcze sporo członków jej rodziny, postanowiono, że zamieszkamy w
Rabce w jednym z pensjonatów prowadzonych przez rodzoną siostrę Mamy, ciotkę
Helę Wieczorkowską. Na rozstanie to ojciec zgodził się z ciężkim sercem, uznał to jednak za konieczne – i tak oto wylądowaliśmy w pensjonacie "Pod
Orłem", drugim z kolei pensjonatem ciotki Heli. Pierwszy pensjonat
"Luboń" połączony był z naszym specjalnie dobudowanym holem, gdzie
stały stoły do gry w ping-ponga i do zabaw zręcznościowych. "Pod
Orłem" zajmowaliśmy dwa pokoje wraz z naszą - wówczas pierwszą z kolei –
wychowawczynią: panną Karoliną Malicką. Obiady i kolacje jadałyśmy przy
wspólnym "rodzinnym" stole w samym środku obszernej jadalni, której
boczne pomieszczenia zastawione były kwadratowymi stołami przeznaczonymi dla
kuracjuszy. Układ ten pozwalał nam na obserwację wszystkich osób udających się
na zajmowane przez nich miejsca. Większość z nich była dla nas zupełnie obca,
miałyśmy już jednak znajomych, z którymi wymieniałyśmy ukłony i uśmiechy, a
czasem przyjazny uścisk dłoni.
Willa Pod Białym Orłem, z lewej widoczny fragment willi Pod Luboniem. Fot. ze zbiorów Józefa Szlagi |
Wśród gości ciotczynych pensjonatów byli również Żydzi, należący do żydowskiej arystokracji i najwyższych sfer: była więc pani
Loewenstein o ciekawej choć nie wyróżniającej się szczególną urodą twarzy, za
to obdarzona tak wspaniałą figurą, że przyciągała spojrzenia wszystkich
obecnych. Ubierała się gustownie, z dużym smakiem, ruchy miała spokojne i
opanowane; wyczuwało się jednak, że w pełni zdaje sobie sprawę z wrażenia jakie
wywiera jej postać. Chodziły słuchy, że wyróżnia ją również wuj Jan
Wieczorkowski, człowiek niepospolitej urody, o twarzy klasycznego rzymianina.
Ale nas to specjalnie nie interesowało. Zresztą podobne "słuchy"
często obijały się o nasze uszy i nie przypisywałyśmy temu żadnego głębszego
znaczenia. Byli także państwo Kohnowie z synem Lucjanem. Pan Kohn zjawiał się
przelotnie na kilka dni, pani Kohnowa wyjeżdżała niedługo po nim, pozostawiając
syna pod opieką wychowawcy, zwykłego aryjczyka, którego zadaniem było
m.in.nauczenie chłopca języka francuskiego. Z Luckiem poznałyśmy się prędko i
równie prędko stał się nieodłącznym towarzyszem we wszystkich wolnych chwilach.
W twarzy jego uderzały przede wszystkim piękne czarne oczy okolone długimi,
wywiniętymi rzęsami, które podkreślały jeszcze spokojny blask spojrzenia.
Zwracały uwagę również ręce Lucka: wąskie dłonie o długich palcach, jakich mógłby
mu pozazdrościć niejeden pianista. Ręce te świadczyły zresztą najdobitniej o
przynależności Lucjana Kohna do prawdziwej arystokracji.
Lucjan Kon (Wolanowski) z ojcem Henrykiem w Rabce – 1934 rok. Fot. Archiwum Lucjana Wolanowskiego, http://www.lucjanwolanowski.com/index.php?id=287 |
Poza pensjonatem często spotykałyśmy Żydów w czasie
codziennych spacerów z panną Karoliną. Dostojni i poważni, w długich czarnych
chałatach, w okrągłych czarnych kapeluszach z szerokim rondem, nosili długie,
gęste brody ozdobione po bokach spadającymi wzdłuż uszu kręconymi pejsami.
Pejsy, równie długie i kręcone mieli także wszyscy młodzieńcy. Zamiast
kapeluszy nosili jarmułki tj. okrągłe czapeczki zupełnie podobne do znanych nam
piusek. Znacznie rzadziej od mężczyzn spotykałyśmy kobiety z dziećmi, przy czym
jedno takie spotkanie na zawsze utkwiło mi w pamięci. Otóż w pewnym momencie
dołączyła do nas grupka kilku dziewcząt, które idąc tuż obok, wskazywały
wyciągniętymi paluszkami grube, długie loki Kasi i nie przestawały powtarzać,
słowo "szajne morajne, szajne morajne". Panna Karolina uczyła nas
początków niemieckiego, słowo "szajne" zatem tłumaczyłyśmy sobie jako
"shoene" czyli "piękne". Co oznaczało słowo
"morajne" mogłyśmy się tylko domyślać.
Zimowy spacer ulicami uzdrowiska. Fot. ze zbiorów Józefa Szlagi |
Przez Rabkę płynęły dwie rzeki: szeroko rozlana,
nieujarzmiona Poniczanka i wpadająca prostopadle do niej, już w owym czasie
ujęta w uregulowane brzegi, Słonka. Stanowiła ona niejako granicę pomiędzy
"Zakładem" a dzielnicą "Słone", zamieszkaną prawie wyłącznie
przez rodziny żydowskie. Żydzi prowadzili szereg sklepów usytuowanych wzdłuż
Słonki. Któregoś dnia wybrałyśmy się z panną Karoliną po zakup skarpetek dla
Kasi. Przy zakupie panna Karolina zauważyła dziurę w jednej ze skarpetek, co
oczywiście pokazała sprzedawcy.
-
Nu co jest? - zdziwił się on szczerze
-
Przecież dziura jest gratis!
Po dłuższej wymianie zdań zgodził się jednak na wymianę
towaru bez dodatkowego "gratisu".
Bazary w Rabce. Fot. ze zbiorów Józefa Szlagi |
Potentatem wśród kupców był pan Steiner, którego duży sklep
z manufakturą mieścił się na rynku, na dole Rabki. Byłyśmy tam z panną Karoliną
zaledwie kilka razy, ale głębia ciemnego pomieszczenia, szereg półek wzdłuż
ścian ze starannie poukładanymi zwojami ciężkich materiałów, jak wreszcie
imponująca łysina pana Steinera - wszystko to przejmowało nas podziwem i
szacunkiem, które budzą się we mnie jeszcze i teraz, kiedy powracam pamięcią do
tamtych odległych lat. Po wojnie niejednokrotnie odwiedzałam Rabkę, z którą
łączy mnie znacznie więcej niż poruszane tutaj wspomnienia. Ale idąc tak dobrze
mi znanymi chodnikami, mimo woli dziwię się, gdzie podziali się ci wszyscy
dostojni starcy w długich, czarnych chałatach, w okrągłych kapeluszach,
dyskutujących z przejęciem w niezrozumiałym języku. Nie był to jidysz, ale -
jak sądzę do dziś – czysty język hebrajski. Budzili oni w nas obu, nie tyle
ciekawość, co żywe zainteresowanie i chęć dowiedzenia się czegoś więcej o tych
ludziach i o całym ruchliwym i wrzaskliwym plemieniu, gęsto zaludniającym Słone
w Rabce.
cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz