W imieniu organizatorów zapraszamy na upamiętnienie zamordowanych mieszkańców Mszany Dolnej pochodzenia żydowskiego. Obchody 77. rocznicy Zagłady mszańskich Żydów rozpoczną się w Rynku spacerem pamięci o godz. 14.00, a zakończą przy masowym grobie o godz. 15:30. Podczas spaceru zostanie przybliżona historia żydowskich mieszkańców i przedstawione zostaną miejsca związane z dziedzictwem żydowskim w Mszanie Dolnej.
Mszana Dolna malowniczo położone miasteczko pomiędzy szczytami Lubonia, Szczebla, Lubogoszczy, Śnieżnicy i Turbacza podczas minionej wojny było świadkiem bestialskich mordów popełnionych przez hitlerowskiego okupanta na ludności polskiej i żydowskiej. W ciągu jednego dnia zamordowano w Mszanie Dolnej 881 osób pochodzenia żydowskiego.
19 sierpnia 1942 roku nakazano wszystkim Żydom zebrać się o godzinie piątej rano na placu w Olszynach. Każdy mógł zabrać około dziesięciu kilogramów bagażu. Tam czekali już gestapowcy z Nowego Sącza oraz kilku granatowych policjantów. Ludność ustawiała się rodzinami według ulic. Tutaj musieli oddać klucze do mieszkań wraz z kartką, na której wypisane było nazwisko i adres, podobne kartki należało pozostawić w domu na stole oraz na drzwiach mieszkania. Te dramatyczne chwile opisała Olga Illukiewicz w swojej Kronice: To był bardzo upalny dzień. Panował niesamowity skwar. Zbiórka odbyła się niedaleko wykopanych dołów. Żydzi w tobołkach i walizkach zostawili na placu swoje najcenniejsze rzeczy. Większość sądziła, że przygotowywani są do podróży. Następnie wydano rozkaz przysiadu i złożenie rąk na tył głowy. Stąd po kilkanaście osób odprowadzano „Na Pańskie”. W odległości 30 m od wykopanych dołów, więźniowie musieli się rozebrać do naga. Podchodzili nad brzeg mogiły. Gestapowcy strzelali w tył głowy, a ciało osuwało się do masowego grobu. Wokół stali uzbrojeni hitlerowcy z rozjuszonymi psami. Niektórzy zrozpaczeni Żydzi rzucali się do nóg swoich oprawców, naiwnie licząc na łaskę pozbawionych skrupułów sadystów. Józef Szczypka w autobiograficznej powieści "Dwa tysiące z hakiem" napisał: Rok czterdziesty drugi. Wyprowadzali ich spod mostu w pewien dzień sierpniowy. „Spod mostu” - takie topograficzne określenie utarło się w Mszanie po latach, ale nie jest ono ścisłe. Tłum usadowiono w pobliżu mostu, wśród lichych olszyn nadrzecznych, na wilgotnym, przesiąkniętym rybą i żabią ikrą kamienisku. Czarna paruset osobowa rzesza ściągnięta nie tylko z Mszany i pobliskich wsi, lecz także gdzieś z Dobrej, Tymbarku, czy nawet Limanowej. Toboły byle jak spakowane, wory, teki, zagłówki dzieci, mężczyźni. Wszystko przygotowane do jakiejś tam podróży. Rano spośród mężczyzn uformowano młodą, atletyczną grupkę i poprowadzono hen w pola; po co i dokąd - nikt jeszcze nie wiedział. Oczekiwanie. Szmer odczytywanych psalmów. Żucie placków. Niecierpliwe gromadki dzieci. Drętwe, nieruchawe chwile. Ktoś dostał w twarz od wartownika. Gdzieś krótko, sucho trachnął strzał. To było niemal normalne. Aż dopiero...
Wybierano: - Ty! ! Du, Schwein! Du, verfluchter Dreck! Liczono. Sprawdzano.
Kły rozjuszonych wilczurów, wymachy kolb, krzyki dzikie, pisk dzieci, mdlejące kobiety, bici, kopani, astmatycznie świszczący nozdrzami starcy. Grupy odmaszerowały kolejno. Szosą, drogą obok dworu, a potem wśród niezżętych, cichych pól na wzgórza rozpostarte nad miasteczkiem, w trawiastą niszę między dwoma dębami, nad doły głębokie, świeże, o gliniastych dnach. Wykopali je ci pierwsi.
Tutaj rozstrzeliwano.
Padali bluzgając krwią i trzepocąc dramatycznie rękoma, rósł zwał nagich trupów, bielał okropny labirynt kończyn, mieszały się pokolenia - siwe brody i ciemne skręty dziecięcych czupryn. Rzęchot niedobitych wciskał się w monotonną trzaskanie automatów. Przed śmiercią kazano im się rozbierać, więc kiedy stali nad krawędzią osypującej się ziemi - zbezczeszczeni i bezradni - osłaniali dłońmi łona, kryli się w ciżbie, wysłuchiwali kloaki żołdackich żartów. Kobiety, dzieci, mężczyźni. Los jednakowy. Strzelały diabły esesmańskie, mierząc dobrze. Kopał po brzuchach szef nowosądeckiego Gestapo, Hamann, zwłaszcza gdy dojrzał, że ktoś pada mu do nóg, naiwnie prosząc o darowanie życia. Grzmocił bykowcem Gelb, Burgermeister in Mszana Dolna, bo nie mógł ścierpieć zakłóceń w zaplanowanym rytmie mordowania. Wirował w blaskach sierpnia pogodny dzień, lały się z nieba strumienie żaru, chybotały zwiewne obłoczki. Było ładnie, wręcz zwyczajnie i tylko pola nie chrupiały sierpami, choć to był czas żniwa, czas chłopskiej harówy. Tylko te pola ziały spokojem, bo Mszana, okoliczne osiedla - nie żyły wówczas zwykłym akordem dnia. Przykładano dłonie do czół i, stojąc w bezpiecznym oddaleniu, próbowano dojrzeć przez mgliste pasma powietrza masakrę, jakiej nie oglądała nigdy przedtem ta stara ziemia, odnotowana jeszcze na pergaminach Kazimierza Wielkiego i różnie prosperująca na jarmarku dziejów. Byli tacy, którzy tego dnia wyklękiwali na kamiennej posadzce Michałowego kościoła. Byli inni, co krzyżem żegnali owych człapiących na rzeź Landauów, Weissbergerów, Langsamów i Kannengisserów, z którymi lata całe przeżyli w sąsiedztwie i dobrej komitywie.
Prawie do zmroku warkotały automaty, aż wreszcie rozwalono całą rzeszę spod mostu, zostawiając jedynie kilkunastu silnych mężczyzn, których potem zatrudniono przy brukowaniu szos. Rozwalono... Mówmy brutalnie, szorstko, aby choć w części mizernej oddać grozę tamtego umierania, tamtej jatki pod dębami ociapkanymi krwią, mózgiem, kawałami ludzkiego mięcha.
Wieczorem Gelb sprawił ochlaj rzeźnikom...
Za parę dni spędzono chłopów z rydlami, aby wapnem i darnią przykryli doły ledwo przysłonięte ziemią i bulgoczące gęstą, czarną posoką.
Jeszcze przez kilka tygodni widywano ową pozostawioną grupkę: byli na wpół zwariowani, wyschnięci na szczapę i niemrawi. Czasem któryś spotkawszy na drodze znajomego wbijał weń wypukłe, osowiałe oczy, a czasem, próbując się rozmówić, dostawał po pysku od uważnego i uzbrojonego opiekuna w mundurze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz