Na początku lutego 2012 roku, do Komendanta Powiatowego Policji w Nowym Targu wpłynęło pismo z informacją o miejscu ukrycia broni pochodzącej z czasów II wojny światowej. Opisano w nim położenie skrytki i sposób dostępu do niej. Na podstawie tych informacji, 17 lutego 2012 roku, funkcjonariusze rabczańskiego komisariatu policji dokonali przeszukania wskazanego budynku w Rabce-Zdroju. Podczas rewizji odnaleziono niemiecki pistolet maszynowy MP-40 o numerze 58017, popularnie nazywany Schmeisser, wraz z magazynkiem i amunicją. Zapewne wiele osób zastanawia się do kogo owa broń należała. Historię całego zamieszania przedstawił nam na spotkaniu Andrzej Chimiczewski, który swoją opowieść rozpoczął od 1905 roku.
Skrytka w której znajdowała się broń z czasów II wojny światowej. Źródło: http://nowy-targ.policja.gov.pl/ |
16 stycznia 1905 roku, w Lutowiskach urodził się syn Ludwika i Julianny z domu Wonka, Jan Chimiczewski. Po ukończeniu szkoły i zdaniu matury, przeniósł się do Krakowa, gdzie studiował prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Z Krakowa przeniósł się do Katowic, gdzie otrzymał pracę w Dyrekcji Okręgowej Kolei Państwowych.
W kolejnych latach ożenił się z Wandą Janik. Wkrótce rodzina Chimiczewskich powiększyła się o dwójkę dzieci. Dobrze płatna praca umożliwiała Janowi zakup letniskowego domu w jakiejś uzdrowiskowej miejscowości. Znajomi zaproponowali zakup domu w Rabce, która w latach trzydziestych była modnym i cenionym uzdrowiskiem. Po namyśle Jan nabył połowę domu w Rabce-Zdroju na osiedlu Babiszówka (u zbiegu obecnych ulic Krakowskiej i Sądeckiej).
Od tej pory rodzina co roku spędzała okres wakacyjny w Rabce. Tak było również latem 1939 roku. Na początku wakacji Jan przywiózł żonę i dzieci do uzdrowiska, a sam po kilku dniach urlopu powrócił do Katowic. Wojna wisiała w powietrzu, wzmożone ruchy wojsk, częściowa mobilizacja, gorączkowa budowa umocnień obronnych. Przed wyjazdem Jan polecił żonie, aby w przypadku niemieckiego ataku na Polskę nie czekając na niego uciekła transportem kolejarzy do Lwowa. Zapewnił ją, że tam ich odnajdzie. 1 września 1939 roku wybuchła wojna. Jeszcze tego samego dnia wojska niemieckie wkroczyły do Katowic. Wanda opóźniała ucieczkę i czekała na męża. Znajomi kolejarze, niemal siłą przekonali ją do ucieczki. Ostatnim pociągiem z Rabki wyruszyła do Lwowa. Po kilku tygodniach wojennej tułaczki Jan dołączył do rodziny. Po wkroczeniu do Lwowa Armii Czerwonej zadecydowali się na powrót do Rabki. Do Katowic nie mogli powrócić gdyż Jan jako polski kolejarz i jego żona nauczycielka, córka kierownika pierwszej po Plebiscycie polskiej szkoły na Górnym Śląsku, byli poszukiwani przez władze okupacyjne. Możliwość powrotu do Rabki nadarzyła się jednak dopiero zimą 1939/1940 roku. Uzdrowisko było opustoszałe. Wszędzie wisiały zarządzenia i ogłoszenia władz okupacyjnych. Na ulicach było pełno żołnierzy niemieckich. Przez cały czas okupacji rodzina Chimiczewskich utrzymywała się z niewielkiego gospodarstwa, a Jan podejmował dorywcze prace.
17 lutego 1943 roku przyszedł w Rabce na świat pierworodny syn Jana Chimiczewskiego, Andrzej (autor listu do Komendanta Powiatowego Policji w Nowym Targu). Imię to otrzymał nie bez powodu. Janowi podczas pracy na kolei w 1938 roku dane było pełnić wartę honorową przy relikwiach św. Andrzeja Boboli, które triumfalnie, specjalnym pociągiem ze srebrnym sarkofagiem wracały do Polski. Wydarzenie to wywarło na nim tak wielkie wrażenie, że obiecał sobie, iż jego pierworodny syn będzie nosił imię Andrzej. Na drugie imię otrzymał Wiktor – na pamiątkę po starszym bracie Jana Wiktorze, który był wizytatorem szkolnym w Wilnie i podzielił wraz z rodziną los tysięcy Polaków aresztowanych przez NKWD i wywiezionych na Syberię.
Jan bardzo szybko nawiązał kontakty konspiracyjne. Z czasem został prawdopodobnie łącznikiem grupy partyzanckiej Władysława Rogowca ps. „Witold”. Grupa „Witolda” składała się z kilkunastu ludzi z Rabki i okolic, którzy z różnych powodów musieli zniknąć z oczu władzom okupacyjnym. Od lipca 1944 roku grupa ta przebywała w obozie na stokach Lubonia Wielkiego nad potokiem Lubońskim. Jan spotykał się z „Witoldem” i „Pancernym” w okolicach „Potoku” i „Jałowca” gdzie przekazywał informację i meldunki. Kilkakrotnie powracający z akcji partyzanci przechowywali w jego domu na Babiszówce broń.
2 sierpnia 1944 roku, po wybuchu powstania w Warszawie, w sanatorium dra Malewskiego odbyło się tajne zebranie oficerów Armii Krajowej na którym podjęto decyzję o wzmocnieniu grupy „Witolda” nowymi ochotnikami. Dowództwo oddziału przejął ppor. Roman Medwicz ps. „Morski”. W kolejnych dniach oddział partyzancki „Luboń” wszedł w skład oddziału partyzanckiego „Mszyca” ppor. Jana Stachury „Adama”.
Żołnierze oddziału „Adama”. Od lewej: Roman Medwicz ps. „Morski”, Sebastian Kuczaj ps. „Kula”, Władysław Rogowiec ps. „Witold”, Kazimierz Grzesiak ps. „Grot”. |
Największą bolączką partyzantów był brak broni, dlatego „Morski” i jego ludzie przeprowadzili na terenie Rabki i w okolicy kilka akcji podczas których rozbrojono żołnierzy i urzędników niemieckich. W jednej z nich partyzanci zdobyli pistolet maszynowy MP-40. Jak wielkim wydarzeniem dla oddziału było zdobycie takiej broni, świadczyć mogą wspomnienia ppor. Romana Medwicza
Krążyłem po Rabce, szukając obiektu na pokazowy skok. Zawędrowałem wreszcie do parku i idąc „Czarną Aleją" doszedłem pod sanatorium dra Malewskiego. Dobrze znajomy, duży obiekt, dziwnie zaczął przyciągać wzrok. Budynek wisiał na dość stromym zboczu potoku Poniczanka, stał frontem do parku, z obu krótszych, boków otoczony dość wysokim zagajnikiem. Z tyłu — Poniczanka i basen pływacki, w lewo zadrzewiona droga do Ponic, w prawo do Chabówki. Z prawej strony budynku, w bezpośrednim jego sąsiedztwie, stał dom mieszkalny dra Malewskiego, ze stacją Roentgena i EKG na parterze, z którego Niemcy go wyrzucili, jeszcze dalej w prawo cmentarz, do którego wiodła z sanatorium gęsto zarośnięta z obu stron krzakami ścieżka. Od bramy do początku ścieżki była odkryta przestrzeń około 20 metrów, widoczna ze wszystkich okien. Z cmentarza — skok przez ulicę na Księże Pole, potem tor kolejowy Rabka-Zaryte i już gęsto zabudowany teren, umożliwiający swobodny odskok aż pod Luboń. Teren kusił. W sanatorium znajdowało się aktualnie około 30 rekonwalescentów lotników, normalnie uzbrojonych i wyposażonych, stąd bowiem wyjeżdżali do swych oddziałów po kuracji. Do tego kilku lekarzy i sanitariuszy. W hallu sanatorium urządzono rodzaj wartowni, były tam dwa telefony, broń i granaty ręczne leżały pod ladą recepcyjną. Był tam, jak wynikało z uzyskanych informacji, pistolet maszynowy Schmeisser. Ten właśnie Schmeisser, szczyt marzeń każdego partyzanta, nęcił oczywiście i mnie. Był tak blisko, ledwie kilkanaście metrów. Podjąłem po namyśle decyzję akcji — kryptonim „Sanatorium". Gdyby się udała, to przede wszystkim wpadłaby w ręce doskonała broń. Po wtóre, z uwagi na usytuowanie atakowanego obiektu w pobliżu głównej ulicy, poczty, banku itd. efekt akcji byłby bardzo duży, Samo centrum Rabki. No i, wreszcie — jakżeby się ucieszył dr Malewski — dobry duch i opiekun oddziału...
W sanatorium pracowała jako intendentka pani Ewa Dąmbska, wdowa po rotmistrzu 2 Pułku. Szwoleżerów Rokitniańskich, z pochodzenia Austriaczka, z wychowania i ducha stuprocentowa Polka. Niezwłocznie nawiązałem z nią kontakt, uzyskując cenne informacje odnośnie do trybu życia i zajęć mieszkańców sanatorium, zabezpieczenia budynku, toku służby. Sam przeprowadziłem rozpoznanie wnętrza, wchodząc do budynku pod pretekstem jakiegoś interesu do pani Dąmbskiej. Niemcy nie byli zbyt ostrożni. Żołnierz służbowy zaprosił mnie do hallu. Siedząc w wygodnym klubowym fotelu wbijałem sobie w pamięć wygląd pomieszczenia. Następnie w rozmowie z panią Dąmbską ustaliłem, że wieczorem 6 września zginie klucz do drzwi wejściowych, a w rolecie zaciemniającej okno do hallu ktoś zrobi dziurę. Akcja miała polegać na wejściu do hallu, zniszczeniu telefonów, zabraniu broni i ewentualnie rozbrojeniu obecnych żołnierzy. Potem wycofanie na cmentarz i stamtąd na Luboń. Przewidziany czas trwania akcji — 3 minuty.
Przewidziałem do akcji 4 żołnierzy, wyróżniających się spokojem, szybkim refleksem i dobrych strzelców. Do wnętrza mieli ze mną wejść: „Niedźwiadek”, „Pancerny” i ,,Zbyszek”, natomiast „Leszek” miał pozostać na zewnątrz jako obserwator. Uzbrojenie: pistolety 9 mm, po 2 magazynki i po 30 zapasowych naboi, pistolety zapasowe 7,65 mm, po 2 magazynki i po 16 zapasowych naboi oraz po jednym włoskim granacie ręcznym jajowym. Postanowiłem wystąpić w moim mundurze SD. Wchodzący do wewnątrz mieli ubrać tyrolskie kapelusze, ceratowe płaszcze i długie buty. „Leszek” — cywilne ubranie i plecak. Mieliśmy działać jako funkcjonariusze gestapo z komisariatu Zakopane, przybyli celem aresztowania mieszkającego w sanatorium Kurta Neubauera, kierownika uzdrowiska. Po powrocie na Luboń omówiłem z wybraną czwórką akcję w najdrobniejszych szczegółach i przećwiczyliśmy poszczególne fragmenty.
Wieczorem 6 września patrol, żegnany gorącymi życzeniami powrotu ze Schmeisserem, zeszedł do Rabki. Około godziny 22 znaleźliśmy się koło sanatorium. Noc była bardzo ciemna. W parku pustka, jednakże budynek tętnił podejrzanym ruchem i gwarem. Drzwi wejściowe były zamknięte, natomiast przez otwór w rolecie widać było kręcących się po hallu i schodach licznych lotników. Ponieważ sytuacja zaczęła się komplikować, zostawiłem patrol na cmentarzu i udałem się do mieszkania pani Dąmbskiej. Okazało się, że w ciągu dnia przyjechała nowa grupa żołnierzy, łącznie było ich w budynku około 70 plus personel sanitarny. Z uwagi na kręcących się wszędzie Niemców sprzątaczki nie mogły niepostrzeżenie wyciągnąć klucza z zamku, uszkodziły tylko roletę, zgodnie z poleceniem. Wróciłem na cmentarz postanawiając przeczekać noc i uderzyć wcześnie rano. Noc spędziliśmy w piwnicy pobliskiej willi „Kasztelanka” u gościnnych, pp. prof. Jaremskich, na stertach niemieckich materacy, pożywieni niemieckim prowiantem, willę bowiem zajmowała klasa gimnazjum żeńskiego, w ramach akcji „Kinderlandverschikkung”. Noc wlokła się niemiłosiernie. Wszyscy udawali, że śpią. Nie spał nikt. O świcie wyszliśmy ukradkiem z „Kasztelanki" i nie spotkawszy nikogo po drodze doszliśmy do sanatorium pogrążonego w zupełnej ciszy. Początkowo miałem zamiar poczekać w nadziei, że może ktoś otworzy drzwi i wyjdzie z budynku, w tym wypadku obezwładnić zmylonego naszym wyglądem i wejść do budynku. Czas jednak płynął, nikt nie wychodził, na ulicach zaczynał się ruch. Nawet koło nas przebiegł jakiś żołnierz pytając o drogę do stacji w Chabówce i dziękując wzorowo wykonanym ukłonem hitlerowskim. Wreszcie — 5 minut przed godziną 6 — zadzwoniłem do drzwi. „Niedźwiadek”, „Pancerny” i „Zbyszek” stanęli tuż za mną, „Leszek” siadł w pobliżu na pniaku, manipulując coś pozornie koło buta. Zaczynało się. Napięte do ostatecznych granic nerwy szybko uspokajały się. Niemal czułem, jak tuż za mną trzy kciuki odsuwają bezpieczniki schowanych w kieszeniach płaszczy „dziewiątek”. Stałem swobodnie, pistolet w zapiętym futerale przepisowo z lewej strony, mundur SD leżał — jak ulany. Za szybą ukazała się twarz żołnierza, kołnierz miał rozpięty, był bez pasa. Na widok gestapowca szybko pozapinał guziki, po czym otwarł drzwi, stojąc na baczność. Nonszalanckim ruchem podniosłem rękę w hitlerowskim ukłonie, wygłaszając formułkę: „Sicherheitspolizei, Grenzkommisariat Zakopane, zum Kurt Neubauer”. Jeszcze sekunda niepewności. Ale szkop trzaska w obcasy, przepuszcza nas i weszliśmy do hallu. Cisza, w korytarzu wiodącym do hallu nie widać żołnierzy, jest tylko polska sprzątaczka. Słyszę z tyłu jakieś zduszone sieknięcie. Nie oglądając się wiem, że lotnik wepchnięty do kąta stoi z rękami do góry z nosem przy ścianie, przy nim „Pancerny”. Jednym skokiem jesteśmy przy ladzie. Wyrwałem ze ściany oba telefony i z pistoletem w ręce stanąłem u wejścia na korytarz. Po niemiecku kazałem dziewczynie, aby siadła w kącie na krześle i milczała. Osłupiała dziewczyna patrzyła na mnie z przerażeniem, mówiąc cicho: ,,O Boże, przyszli, a Staszek śnił mi się dziś w nocy”. W tej chwili zorientowałem się, że to dziewczyna Jednego z żołnierzy z oddziału „Adama" i że mnie samego dobrze zna z mych częstych poprzednich odwiedzin w sanatorium. Wszyscy zaczęliśmy się cicho śmiać. Dziewczyna oświadczyła, że ubezpieczy nas od strony schodków. Równocześnie z tym incydentem akcja toczyła się zgodnie z „rozkładem jazdy”. „Niedźwiadek'' i „Zbyszek" zebrali 11 granatów ręcznych trzonkowych, za szafą był karabin, pod szafą (!) ręczny karabin maszynowy Dreyse, niestety, znowu bez magazynka. Pod ladą znalazłem pistolet Parabellum z futerałem i zapasowym magazynkiem i wreszcie upragniony Schmeisser! Był i pas z ładownicami, w nich 6 pełnych magazynków, siódmy w zamku. Co za radość! Rzut oka na zegarek. „Pancerny” przez drzwi woła cicho, żeby zabrać piękny akordeon, leżący na ladzie koło okna. Zabraniam. Ze względów propagandowych — żołnierzom niemieckim nie zabieramy żadnych rzeczy prywatnych, tylko broń i oporządzenie. Jeszcze dwadzieścia kilka sekund. Koniec akcji, wycofanie. W sieni stoi szkop, swobodnie, pali papierosa i rozmawia po cichu z „Pancernym”. On wie — Polnische Heimatarmee, wspaniali chłopcy. Każę mu odczekać 5 minut i dopiero po ich upływie meldować oberstabsarztowi o napadzie. Za niewykonanie tego rozkazu kula w łeb, a Polnische Heimatarmee ma długie ręce. Dostaniemy go, sam już zresztą się przekonał, Szkop trzaska w obcasy, zamelduje za 5 minut. Słowo honoru. Teraz najgorszy moment akcji. W budynku dalej głucha cisza. Dziewczyna nadsłuchuje w korytarzu. Trzaska cichutko dobrze naoliwiony zamek. Schmeissera, już pierwszy nabój w lufie, trzydzieści jeden w magazynku. Pistolety, granaty w garść. Otwieram ostrożnie drzwi. „Leszek” pomału wstaje z pniaka, przeciąga się. Wysuwamy się z budynku, tuż przy ścianie. Klucz po zamknięciu drzwi rzucam w krzaki. Teraz bieg, co siły w nogach, do ścieżki na cmentarz. Biegnę ostatni, odwracam się, patrzę w okna, gotów do otwarcia ognia. W oknach pusto. Teraz skok przez mur cmentarza, bieg pomiędzy mogiłami, ostrożnie wychodzimy na ulicę. Wkoło pusto, w oddali jacyś cywile. Teraz „Leszek” wchodzi na jezdnię, kładzie ręce na kark, ja za nim z karabinem w rękach, reszta patrolu ze zdobyczą przeskakuje jezdnię i ginie w zbożu Księżego Pola. Idziemy z „Leszkiem” truchlejąc, by nie spotkać kogoś niepożądanego. Koło kościoła skręcamy w tzw. „gęsią szyjkę”, przechodzimy przez ul. Krakowską i już chroni nas teren gęsto zabudowany. Po chwili spotykamy resztę patrolu w umówionym miejscu. Za trzy kwadranse zjadamy doskonałe śniadanie przygotowane przez zacnego szefa, a Schmeisser nr 9305 krąży z rąk do rąk. Żołnierze cieszą się zdobyczą niczym dzieci piękną zabawką.
Roman Medwicz ps. „Morski” w mundurze SS z polską opaską AK trzymający zdobyty pistolet maszynowy Schmeisser nr 9305, wrzesień 1944 r. |
Nazajutrz rano zeszedłem do Rabki na wywiad. Wrażenie napadu było ogromne. Wiedziała o nim dosłownie cała Rabka. Zaalarmowana przez oberstabsarzta miejscowa żandarmeria odmówiła przyjazdu, tłumacząc się brakiem odpowiednich sił. Nie kwapili się również do interwencji zajmujący liczne pensjonaty żołnierze i lotnicy. W kilka godzin po napadzie przyjechała żandarmeria lotnicza. Przesłuchiwano żołnierzy, nic nie wiedzieli. Natomiast „nasz” szkop i oberstabsarzt zeznali, że napastników było około 40, że mieli karabiny maszynowe i psy, że przyjechali samochodami, które stały pod pobliską pocztą (to zdołała podsłuchać p. Dąmbska). Nazajutrz wszyscy Niemcy z sanatorium, łącznie z lekarzami, wyjechali na wschodni front. Komenda garnizonu zarządziła stałe pogotowie przeciwpartyzanckie. Przez całą noc miał krążyć ront składający się z 1 oficera i 30 szeregowych. Na tarasach i płaskich dachach wystawiono karabiny maszynowe. Samochody tak ustawiano, by reflektorami mogły oświetlić ulice, zwłaszcza w rejonie zdroju. Zakazano chodzić pojedynczo, nakazano obowiązkowe uzbrojenie w karabiny, przygotowano zielone rakiety na „Partizanenalarm", jednym słowem — stan wojenny. Skończył się spokojny sen. Kiedy jednak po paru dniach patrol z batalionu kpt. „Lamparta”, kwaterującego na Turbaczu, rozbroił i rozebrał na końcu ulicy Polnej kilku Niemców, szkopów ogarnął szał, Polaków — nie mniejszy. Rabka kipiała z radości i od plotek. Co gorsza, wymieniono, oczywiście po cichu w kołach zaufanych, nazwiska uczestników akcji „Sanatorium”. Krążąc po Rabce spotkałem jakiegoś starego kaprala Wehrmachtu w restauracji ,,Pod Turbaczem”. Wywiązała się przy kuflu piwa rozmowa na temat polskich partyzantów oraz ostatnich wydarzeń. Szkop tak się zachwycał chłopcami z Polnische Heimatarmee, że zaproponował mi wypicie zdrowia za tych „brawe Jungens”. No cóż — nie odmówiłem.
Roman Medwicz ps. „Morski” w mundurze SS z polską opaską AK i ładownicami na magazynki do przewieszonego przez ramię zdobytego pistoletu maszynowego Schmeisser nr 9305, wrzesień 1944 r. |
Zdobyta broń służyła do końca okupacji. W kolejnych tygodniach podobnych akcji było więcej. Broni przybywało. W styczniu 1945 roku do Rabki wkroczyły oddziały Armii Czerwonej, zakończyła się niemiecka okupacja. Kilka dni wcześniej gen. Leopold Okulicki wydał rozkaz o rozwiązaniu Armii Krajowej. Ujawniający się partyzanci zdali tylko część zdobytej z tak wielkim trudem broni. Cenniejsze jej egzemplarze zostały ukryte.
Gdy front przewalił się na zachód, pod koniec stycznia 1945 roku Jan Chimiczewski powrócił do Katowic. Zgłosił się do swojego przedwojennego miejsca pracy. Został kierownikiem transportów wojskowych, pracując cały czas pod nadzorem radzieckich oficerów. Niebawem do Katowic sprowadził swoją rodzinę: żonę i dzieci. Po zakończeniu wojny organizował i kierował transportami z darami Czerwonego Krzyża ze Szwajcarii do Polski. Część z nich trafiła do rabczańskich sanatoriów. Z uwagi na sytuację powojenną (był inwigilowany przez UB) Jan nie trzymał w domu żadnych pamiątek mogących zdradzić, że działał w podziemiu.
Jan Chimiczewski (pierwszy z lewej) przy wagonie z darami Czerwonego Krzyża, Katowice 1946 rok. Fot. ze zbiorów Andrzeja Chimiczewskiego |
W tym czasie dom na Babiszówce zamieszkiwali rodzice Jana, Ludwik i Julianna Chimiczewscy. Jan z rodziną bywał tam tylko na wakacjach. Przeżycia II wojny światowej, niespokojne czasy powojenne kiedy to z racji swych kontaktów z oficerami szwajcarskiego Czerwonego Krzyża był pod stała obserwacją funkcjonariuszy UB, a także ciągłe utrzymywanie w tajemnicy konspiracyjnej przeszłości odbiły się na jego zdrowiu.
Jan Chimiczewski z rodziną podczas wycieczki Kasprowy Wierch, ok. 1950 r. Fot. ze zbiorów Andrzeja Chimiczewskiego |
W połowie lat pięćdziesiątych podczas jednej z rozmów z synem Jan, który rzadko wracał wspomnieniami do wojennych przeżyć, opowiedział o ukrytej w rabczańskim domu broni. Andrzej Chimiczewski bardzo dobrze zapamiętał tę rozmowę: Poinformował mnie, że w budynku po wkroczeniu do Rabki wojsk radzieckich, ukrył swą broń po czym ujawnił się i zdał tylko broń krótką. Określił dokładnie miejsce skrytki. Powiedział, że jest to pusta przestrzeń pomiędzy deskowaniem podłogi strychu a deskowaniem sufitu parteru. Stwierdził, że dostęp do tego miejsca jest możliwy po zdjęciu deski zamykającej schody prowadzące od parteru na strych. Tę informację ojciec przekazał mi w szczególnych okolicznościach, był już wtedy bardzo chory. Ja miałem wówczas 12 lat. Kiedy próbowałem później wrócić do tego tematu i upewnić się co do wiarygodności informacji, ojciec ucinał rozmowę zapewne uznając, że z racji wieku i istniejącej wówczas sytuacji politycznej jest to niebezpieczne i nie jestem partnerem do takiej rozmowy. Ojciec zmarł 13 czerwca 1957 r. (miałem wówczas 14 lat) i tę tajemnicę zabrał do grobu.
Przez lata Andrzej nie wracał do tej sprawy. Dom w Rabce został sprzedany nowym właścicielom. W 2010 roku natknął się na naszej stronie na artykuł Katarzyny Ceklarz „Dom Wycieczkowy PTTK „Turbacz” w Rabce-Zdroju”. Zdjęcie na którym znajduje się grupa partyzantów oddziału „Adama” przed schroniskiem na Luboniu Wielkim przykuło jego uwagę. Pchor. „Witold” - Władysław Rogowiec i st. strz. panc. „Pancerny” - Kazimierz Piastowski – te dwie postacie były mu znane. Sięgnął w głąb swojej pamięci: Zapamiętałem tylko strzępy informacji z dzieciństwa. Około roku 1949-50, podczas wakacji spędzanych w Rabce, ojciec wziął mnie na Luboń i pokazał „bunkier” AK. Pamiętam oczyma dziecka, że był to schron z drewnianych bali, częściowo zniszczony, wewnątrz strasznej gęstwiny. Wracaliśmy przez Zaryte i tam ojciec spotkał się, jeśli dobrze pamiętam nazwisko, z p. Rogowcem. W każdym razie nazwisko to na pewno wówczas padło. W domu słyszałem także pseudonim „Pancerny”. Wg mojej wiedzy (nie zweryfikowanej) ojciec był łącznikiem AK. Wspomnienia wróciły, a także opowieść o ukrytej broni. Przez dziesiątki lat sprawa wojennej przeszłości ojca była dla mnie tylko odległą historią, zajęty problemami codziennego życia i pracy nie wracałem do niej. Na „stare lata”, będąc już na emeryturze, wróciłem do wspomnień i to zupełnie przez przypadek.
W celu uwiarygodnienia swoich wspomnień skontaktował się z nami szukając informacji. Chcąc dowiedzieć się czegoś więcej nawiązał także kontakt z osobami związanymi z oddziałem „Adama”. Jego śledztwo nie przyniosło oczekiwanych rezultatów, ponieważ nikt nie był w stanie potwierdzić roli jego ojca w oddziale. Jedynym możliwym sposobem na uwiarygodnienie jego wspomnień zostało sprawdzenie czy historia opowiedziana mu przez ojca o ukrytej broni była prawdziwa...
Tym sposobem pamiątka po ojcu z czasów gdy walczył w oddziale „Adama” została odnaleziona. Obecnie Andrzej Chimiczewski stara się by znaleziona broń została przekazana do Muzeum Armii Krajowej w Krakowie, gdyż jego zdaniem właściwym miejscem dla tego egzemplarza MP40 jest muzealna gablota, w której, obok wyeksponowanej broni, znajdzie się informacja o jej posiadaczu – Janie Chimiczewskim łączniku oddziału partyzanckiego „Luboń” Armii Krajowej.
Zespół Historia Rabki składa serdeczne podziękowania Andrzejowi Chimiczewskiemu za udzielone informacje i udostępnione zdjęcia!
Zakończenie historii pistoletu MP-40 mogą Państwo przeczytać w artykule pt. "Partyzancka pamiątka" w Muzeum Narodowym w Krakowie.
Zakończenie historii pistoletu MP-40 mogą Państwo przeczytać w artykule pt. "Partyzancka pamiątka" w Muzeum Narodowym w Krakowie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz